Chris Hemsworth to aktor, który bardzo nie chce zostać zaszufladkowany jako ten blondwłosy gość z młotem od Marvela. Choć jest głównie kojarzony z rolą Thora, znajduje czas również na inne role. Nie wszystkie jednak są udane, ale takie filmy jak „Wyścig”, „W samym sercu morza”, czy Dwunastu odważnych” wskazują, że środkowy z braci Hemsworth ma wciąż sporo aktorskiego potencjału do wykorzystania. Nic nie wskazuje na to, żeby nadchodząca czwarta część „Avengersów” miała by być pożegnaniem aktora z rolą boga piorunów, ale po „Źle się dzieje w El Royale” można mieć tylko nadzieję, że Chris Hemsworth wciąż będzie miał sporo czasu na inne filmy niż superbohaterskie i tym razem będzie miał więcej szczęścia do filmowych projektów, właśnie takich jak najnowsza produkcja Drew Goddarda.
Hotel El Royal, powstały na granicy między Kalifornią a Nevadą, niegdyś prestiżowe miejsce, które pękało w szwach od znamienitych gości, zarówno ze świata showbiznesu, jak i polityki, mocno podupadło pod koniec lat 60., kiedy to właściciele przybytku stracili koncesję na gry hazardowe. Od tego momentu hotel świeci pustkami. Pewnego dnia u progu El Royal zjawia się czworo nieznajomych: podstarzały ksiądz (Jeff Bridges), czarnoskóra piosenkarka (Cynthia Erivo), komiwojażer sprzedający odkurzacze (Jon Hamm), oraz tajemnicza dziewczyna wyglądająca na hipiskę (Dakota Johnson). Cała czwórka skrywa własne sekrety, przez które wplatają się w śmiertelnie niebezpieczną intrygę. W El Royal jeszcze nigdy wcześniej nie działo się aż tak źle.
„Źle się dzieje w El Royale” najłatwiej przyrównać do „Nienawistnej ósemki” Tarantino. Drew Goddard zresztą bardzo często nawiązuje i czerpie od swojego starszego kolegi po fachu. Mamy więc jedno miejsce, w którym spotykają się bohaterowie i gdzie dochodzi do krwawej jatki. W odróżnieniu jednak od dzieła Tarantino, Drew Goddard nie zamyka wszystkich swoich postaci w ciasnym pomieszczeniu. Jednak duch Tarantino w „Źle się dzieje w El Royale” odczuwalny jest do samego końca, szczególnie przez ostatnią godzinę filmu, gdzie dochodzi do obowiązkowej eskalacji przemocy.
Goddard świetnie prezentuje przestrzeń tytułowego hotelu. Nigdy nie widzimy go w całej okazałości, a jego rozłożenie poznajemy wyłącznie za pomocą rysowanej mapy, którą portier podsuwa bohaterom podczas wyboru pokoju. Musimy więc zadowolić się wyłącznie obszernym, podzielonym na dwie różne strefy holem, kilkoma pokojami oraz parkingiem. Pomimo tak małej liczby lokacji, reżyser potrafi utrzymywać ciągłą tajemnicę i poczucie zagrożenia, nie tylko płynącej z osobliwego przybytku, ale również hotelowych gości. Odkrywanie sekretów El Royal wraz z bohaterami byłoby mocnym punktem filmu, gdyby większości z nich nie zdradzono już w zwiastunie.
Zresztą podobnie jest z bohaterami. Tych jest raptem kilku, ale film pozwala nam lepiej ich poznać dzięki licznym retrospekcją. Od samego początku nic nie jest takie, jakie może wydawać się na pierwszy rzut oka, a jakby tego było mało, Drew Goddard niejednokrotnie kpi z przyzwyczajeń widza. Przecież jeden z bohaterów nie może zginąć już w pierwszej godzinie filmu, musi najpierw dojść do jakichś interakcji z postaciami, dopóki nie zaczną do siebie mierzyć z broni. „Źle się dzieje w El Royale” potrafi więc pozytywnie zaskoczyć, nawet jeżeli historia to splot nieszczęśliwego przypadku i gdyby nie kompozycja szkatułkowa, mielibyśmy do czynienia z prostą opowieścią.
To co jednak Drew Goddard ogrywa bezbłędnie, to wyeksponowanie za pomocą swoich bohaterów lęków przełomu lat 60. i 70. Każda postać przedstawia więc inny strach społeczny, jak niemożliwość zrealizowania swojego amerykańskiego snu, inwigilacyjna wojna kontrwywiadów, kształtowanie się nowych sekt parareligijnych, wzrost zorganizowanej przestępczości, oraz nieprzezwyciężenie zespołu stresu pourazowego po bezsensownej wojnie. Reżyser daje każdemu wątkowi odpowiednio wybrzmieć, dzięki czemu na koniec nie dostajemy wyłącznie krwawej jatki, ale wielowymiarową, metaforyczną scenę przezwyciężenia własnych lęków i słabości. To właśnie wtedy bohaterowie mają szansę widza ponownie zaskoczyć i przyjąć na siebie zupełnie nową rolę.
Bohater grany przez Chrisa Hemswortha, nie licząc krótkiego epizodu, pojawia się dopiero na 40 minut przed końcem filmu. Pomimo tego Billy Lee kradnie całe show dla siebie, stając się najjaśniejszym punktem całego obrazu. Hemsworth doskonale nadaje się do tej roli, bawiąc się nią, ale ani razu nie przekraczając granicy. Gdy potrzeba staje się niebezpiecznie groźny, żeby szybko zmienić maskę na współczującą i rozumiejącą problemy innych postaci. Dla Chrisa Hemswortha to najlepsza rola od czasu występu w „Wyścigu”, przyćmiewające bardzo dobre kreacje reszty aktorów.
Również Jeff Bridges może pochwalić się najlepszą rolą od dawna. Zdradzenie czegokolwiek o jego bohaterze, byłoby ciężkim spoilerem, więc musicie uwierzyć mi na słowo, że takiego występu aktora z pewnością dawno już nie widzieliście, chociaż w ostatnich latach zaliczał coraz lepsze role. Świetnie spisał się również Jon Hamm, który niejednokrotnie udowodnił, że świetnie czuje się w takich rolach, ale również Dakota Johnson po okropnej trylogii „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ma sporo do udowodnienia i występem w tym filmie skutecznie zaciera złe wrażenie. Wielkim odkryciem jest Cynthia Erivo, aktorka do tej pory znana wyłącznie amatorom musicali wystawianym na deskach teatrów. Dla Erivo to dopiero drugi występ przed kamerą, ale bez żadnych zastrzeżeń uciągnęła trudną rolę. Kolejnym jej projektem są „Wdowy” Steve’a McQueena i jestem bardzo ciekawy, czy potwierdzi wysoką formę z „Źle się dzieje w El Royale”. Warto również wspomnieć o dwóch nieco mniejszych, ale równie ważnych rolach Lewisa Pullmana oraz Cailee Spaeny. Dwójka młodych aktorów ma przed sobą wielką przyszłość, jeżeli wciąż będą angażowali się do ról w takich produkcjach.
„Źle się dzieje w El Royale” jest filmem specyficznym, nad którym roznosi się osobliwa aura tajemniczości i nieuniknionego zagrożenia. Nie jest to produkcja dla wszystkich, bo niektórych może zmęczyć powolne tempo, długie przerwy między scenami akcji, czy kilkuminutowymi scenami śpiewu jednej z bohaterek. Film Drew Goddarda jawi się jako obraz dla koneserów nieoczywistych produkcji pełnych przemocy i enigmatycznych bohaterów. Jednak nawet techniczni puryści znajdą coś dla siebie, dzięki licznym mastershotom, czy idealnie skomponowanym kadrom. Może i źle się dzieje w El Royal, ale kino dzięki takim filmom ma się bardzo dobrze.