Każda konsola ma swoich zagorzałych zwolenników, którzy z wypiekami na policzkach będą przekonywać, że ich platforma jest najlepsza. Nic nie jest w stanie przekonać ich do innej marki, ani głośna praca wentylatora, ani szwankujący napęd, ani kiepski wybór gier czy płomienie na półce pod telewizorem. Konsolę trafił szlag? Trzeba czym prędzej kupić nową i dalej głosić, że nie ma innego słusznego wyboru dla gracza. Fanboy’e, bo o nich mowa, to fanatyczni miłośnicy sprzętu jednego producenta, którzy bardzo głośno manifestują swoją lojalność. Jednak czy warto być lojalnym w stosunku do olbrzymich koncernów? Jak dostrzec granicę po przekroczeniu której przestajemy być miłośnikami a stajemy się frajerami?
Siódma generacja konsol to świetnie sprzedające się, nie tylko w Japonii – Wii, całkiem dzielnie radzący sobie na rynku Xbox 360 i oczywiście PlayStation 3, będące cieniem swojej poprzedniczki. W przypadku konsoli Sony o porażce oczywiście nie może być mowy, ale walka z konkurencją na wyniki sprzedaży została przegrana.
Dlaczego Sony przegrało? Bo PlayStation 3 miało słaby start. Konsola była droga i ukazała się na rynku kilka miesięcy później niż sprzęt Microsoftu. Jednak paradoksalnie słaby start nie oznaczał dla graczy, którzy wybrali sprzęt Sony ciężkich czasów, wręcz przeciwnie. Kiedy dzieje się źle, koncerny, by przekonać klientów do swojego produktu, wychodzą do ludzi, prowadzą z nimi dialog, przekonują, że zależy im na ich opinii a jedyne czego pragną, to dać im to co najlepsze za rozsądną cenę.
W przypadku konsoli PlayStation 3 wynikały z tego same korzyści. Gdy posiadacze Xboxa musieli płacić za granie w sieci, posiadacze konsoli Sony robili to za darmo. Kiedy posiadacze subskrypcji Xbox Live otrzymywali same crapy, abonenci PlayStation Plus mogli za śmieszne pieniądze grać w największe tytuły AAA zaledwie kilka miesięcy po ich premierze. Kiedy posiadacze konsoli Microsoftu nie mieli gdzie upchać Xclocka, konsola Sony wciąż zmniejszała swoje gabaryty i powiększała dysk twardy.
Po ośmiu latach trwania siódmej generacji, przyszła w końcu pora na nowy sprzęt. Nintendo zaliczyło falstart, na placu boju zostały więc konsole Xbox One i PlayStation 4. Jednak tym razem role się odwróciły. Sprzęt Sony sprzedaje się świetnie, czego nie można powiedzieć o Xbox One. Tragedii nie ma, ale dominacja PlayStation 4 jest już chyba nie do odrobienia.
Czy graczom, którzy wybrali japońską konsolę wciąż żyje się tak dobrze? Raczej nie. Sony z sympatycznej i empatycznej dziewczyny z sąsiedztwa zmieniło się w oziębłą sukę. Nie ma już miłości. Japończycy liczą zyski i pragną wydusić z graczy jak najwięcej nie dając w zamian nic godnego uwagi.
Sama konsola na starcie nie rujnowała kieszeni, ale nie okłamujmy się, jakość jej wykonania pozostawia wiele do życzenia. Trzeszcząca skrzynka wykonana z tandetnego plastiku pełnego przebarwień, szybko przestała pieścić nasze zmysły. No bo cóż, nie dość że urodą nie grzeszy, to jeszcze zaczyna nieznośnie sapać już przy ogrywaniu bardziej zaawansowanych graficznie indyków. Sprawę ratuje nieco kontroler, ale szybko ścierające się gumki na gałkach analogowych i śmiesznie krótka wytrzymałość akumulatora, szybko zaczynają dawać w kość.
Ale nie ma co za wiele wymagać. Konsola kosztuje poniżej 2 tys. złotych, nie dymi się z niej, działa i właśnie o to chodziło. Miało być tanio i dla wszystkich, bo w ósmej generacji PlayStation promuje się hasłem This For The Players. Niestety już po pierwszych miesiącach hasło to powinno brzmieć nieco inaczej, coś w stylu – Show Me The Money.
Sony zapodało opium dla mas, czyli tanią konsolę, a następnie zaczęło wymuszać na graczach płacenie haraczu jeśli chcą z niej w pełni korzystać. Pierwsze oznaki takiej polityki dostaliśmy już na początku generacji. Do grania w sieci wprowadzony został wymóg opłacania usługi PlayStation Plus. Trochę to zabolało, ale była ona tak atrakcyjna, że większość graczy powiedziało sobie, że skoro i tak są jej abonentami, nie robi im to wielkiej różnicy.
Problem jednak zaczął narastać wraz z drastycznie pogarszającą się jakością usługi. Sony w comiesięcznej rozpisce gier zaczęło graczy raczyć produkcjami, dyplomatycznie rzecz ujmując, mało atrakcyjnymi. Dla wielu osób płacenie 195 zł rocznie za gry, których i tak nie uruchomią, zaczęło się mijać z celem. Sensu nie ma, ale przymus pozostał. Już nie wystarcza mieć konsolę i szybki internet, by móc na niej grać. Bez abonamentu stała się ona tak przydatna jak dekoder cyfrowego Polsatu bez opłaconego rachunku. Chcecie grać online kolego i koleżanko? To musicie płacić. Sony wprowadziło dla wielu graczy przymusową opłatę, a gry w Plusie stały się tylko jej mizerną osłodą. Jednak na szczyt bezczelności musieliśmy jeszcze trochę poczekać.
Japończyków irytowało to, że gracze przedłużali subskrypcję Plusa, gdy na horyzoncie pojawiały się interesujące dla nich gry. Najpopularniejszą formą przedłużenia abonamentu była 90 dniowa subskrypcja, która kosztowała 58 zł. Sony postanowiło więc podnieść cenę najczęściej wybieranej przez graczy opcji o absurdalne 21 zł. Powód? Chęć podniesienia jakości usługi. To niemal tak jak splunąć komuś w twarz a następnie przekonywać go, że to dla jego dobra.
Sony zachowało się nie po raz pierwszy arogancko i zuchwale, bo nie dość że uzależniło graczy od korzystania z marnej usługi, to jeszcze wymusza na nich płacenie najdroższego rocznego wariantu. Płacenie 79 zł za trzy miesiące straciło bowiem jakikolwiek sens. Oczywiście powód podwyżki, czyli dążenie Sony by graczom było lepiej, nie jest jak na razie dostrzegalny. Gry w Plusie nadal nie zachwycają podobnie jak obniżki cen w PlayStation Store.
Skąd zatem pomysł by w tak mało subtelny sposób doić graczy z kasy. Przecież konsola sprzedaje się świetnie, graczy z aktywną usługą PlayStation Plus też jest o wiele więcej niż w poprzedniej generacji, dlaczego zatem otrzymują oni tak niewiele za coraz więcej? By to zrozumieć trzeba sobie uświadomić, że Sony to nie przyjaciel ani wróg, to firma, która nie musi już udawać przyjaźni skoro ma w kieszeni naszą wypłatę i wyłączność na rozwój gamingowych zainteresowań.
Okazywać miłość musi za to Microsoft. I robi to całkiem skutecznie. Xbox One sprzedaje się nadal średnio, ale korzyści płynących z tego faktu, jest dla graczy co niemiara. Oferta Games with Gold już od kilku dobrych miesięcy nie pozwala PlayStation Plus podnieść się z kolan. Współpraca z EA i utworzenie usługi EA Access umożliwia graczom dostęp za niewielkie pieniądze do wielkich hitów wyprodukowanych przez Electronic Arts. Po drugiej stronie barykady Sony testuje w nieskończoność usługę PlayStation Now, dzięki której za sporą kasą, gracze otrzymają dostęp (zaledwie dostęp!!!) do niezbyt świeżych produkcji. Czyli biedni dają, a bogaci biorą kasę i udostępniają. Tak to już z tymi koncernami jest.
Ale to nie wszystko. Microsoft tak mocno zaprzyjaźnił się z graczami, że pragnie im dać dosłownie wszystko czego sobie zapragną. Kompatybilność wsteczna, czyli masz najnowszą konsolę, masz też jej poprzedniczki. Marzenie każdego konsolowego gracza. Amerykanie wprowadzają takie rozwiązanie zupełnie za darmo, a tymczasem Sony traci miliony na testowanie lichwiarskiego PlayStation Now, które moim zdaniem nie ma szans się przyjąć w formie jaką oferują Japończycy. Marnowane są więc miliony, nasze miliony, ale to nie pierwszy i ostatni raz.
Jak ostanie lata pokazują, opłaca się być w konsolowej opozycji. Słabszy zawsze może dać ci więcej, tak więc nie ma co kupować sprzętu z sentymentu do marki. Producenci chcą jedynie twojej kasy, a to ile ty otrzymasz od nich zależy od tego jak bardzo zależy im na kolejnych klientach. W tej generacji Sony ma już graczy w czterech literach, jeśli jednak do nich jeszcze nie trafiliście i ciekawi was jak to jest w nich tkwić, kupcie PlayStation 4. Z kolei jeśli chcecie być pozytywnie zaskakiwani i nie kręci was trudna miłość o znamionach patologii, najlepszym wyborem może się okazać Xbox One.