Od dawna już wiadomo, że przyszłoroczna, czwarta część „Avengersów”, która będzie też kończyć trzecią fazę Kinowego Uniwersum Marvela, od nowa rozda karty w swojej serii. Śmierć mają ponieść nie tylko postacie drugoplanowe i poboczne, ale również te stanowiące trzon tytułowej drużyny. Nic więc dziwnego, że Marvel coraz chętniej sięga po kolejnych superbohaterów ze swojego bogatego skarbca, którzy mają stać się ważnymi członkami kolejnych drużyn w nadchodzących fazach. Pomimo obchodzenia w tym roku dziesięciolecia istnienia komiksowego uniwersum Marvela na dużym ekranie, studio po raz pierwszy sięgnęło po bohatera z zupełnie innej rasy i kultury. Gdy kwestie płci zostaną wreszcie rozwiązane w 2019 roku za sprawą Captain Marvel, a wkrótce później również solowym filmem o przygodach Czarnej Wdowy, tak czarnoskóra społeczność na całym świecie nareszcie otrzymała swojego przedstawiciela w głównej roli w filmie należącym do popularnego uniwersum. Nakręcenie „Czarnej Pantery” mogło przypaść wyłącznie jednej osobie, czyli niezawodnemu jak do tej pory Ryanowi Cooglerowi, który stworzył jedną z najlepszych części serii z Rockym oraz niezależny dramat społeczny oparty na prawdziwych wydarzeniach „Fruitvale”. Czy ekspert od afroamerykańskich filmów po raz kolejny nie zawiódł?
Wakanda w oczach całego świata jest jednym z najbiedniejszych krajów trzeciego świata, który notorycznie odrzuca pomoc humanitarną oraz gospodarczą, ale u podnóża łańcucha górskiego w afrykańskiej sawanny kryje się najbogatsze państwo na świecie. Wakandajczycy zawdzięczają to asteroidzie, która sprzed wiekami uderzyła w samo serce Afryki, pozwalając zamieszkującym tam plemionom wydobycie z niej najpotężniejszego surowca – vibranium. To właśnie z vibranium została stworzona tarcza Kapitana Ameryki oraz strój Czarnej Pantery, wielkiego afrykańskiego wojownika, strzeżącego tajemnic Wakandy. Po śmierci króla T’Chaki (John Kani) w zamachu podczas posiedzenia ONZ w Wiedniu, zaszczyt dziedziczenia zarówno tronu oraz kostiumu Czarnej Pantery przypadł synowi króla T’Challi (Chadwick Boseman). Jednak rządy nowego monarchy nie będą pełne spokoju i szczęścia. Agenci Wakandy odkryli, że poszukiwany Ulysses Klaue (Andy Serkis) za zbrodnie przeciwko krajowi, przebywa w Busan w Korei Południowej. Dla T’Challi to okazja do zamknięcia pewnego rozdziału w historii Wakandy, ale i rozpoczęcie nowej, za sprawą powiązanego z królewską rodziną Killmongera (Michael B. Jordan).
„Czarna Pantera” nie otwiera nowego rozdziału w uniwersum Marvela. Jest tu cała masa świeżych pomysłów i rozwiązań, ale w doskonale znanym i utartym już schemacie. Po raz kolejny dostajemy kino będące jedynie poprawnym wprowadzeniem do nowego świata i origin story głównego bohatera. Tym razem jednak T’Challa nie musi odkrywać swoich mocy, czy samodzielnie dziergać na drutach naszpikowany technologią kostium, bo w akcji widzieliśmy go już w „Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów”. Za to przed głównym bohaterem czeka koronacja, a wraz z nią nadmiar niezbyt subtelnej ekspozycji, tłumaczący dokładnie mechanizmy rządzące Wakandą. I tak przedstawiona zostaje historia tego niewielkiego kraju, dowiadujemy się skąd ich bogactwo, oraz poznajemy społeczeństwo oparte na kilku współpracujących ze sobą plemionach, które każde odpowiedzialne jest za inną gałąź funkcjonowania Wakandy. W samym centrum wydarzeń jest sam przyszły król, który musi udowodnić, że nie tylko jest odpowiednią osobą do bycia superbohaterem, ale również mądrym i rozsądnym królem.
Więc zamiast odkrywania swoich mocy, T’Challa musi przejść całą koronacyjną procedurę i sprawdzić się w roli króla. To zadanie okaże się o tyle trudne, że jego poprzednicy działali według rygorystycznych zasad opartych na kłamstwie w dobrej wierze, które miały chronić bogactwo Wakandy przed zewnętrznymi państwami. Gdy inne afrykańskie kraje cierpią pod rządami dyktatorów, ojczyzna Czarnej Pantery nie robi nic, aby nieść im jakąkolwiek pomoc. Ten dylemat moralny jest najciekawszym wątkiem w całym filmie. Bo czy warto jest rezygnować z wiekowej tradycji, która do tej pory pozwalała bezpiecznie przetrwać Wakandyjczykom, czy jednak podzielić się bogactwem i tym samym uratować wiele istnień przed śmiercią z głodu czy reżimem samozwańczych przywódców. Choć Marvel doskonale zna odpowiedź na to pytanie, to bez wątpienia jest to jedna z poważniejszych kwestii, jakie zostały poruszone w superbohaterskiej produkcji.
Jest to ogromna zaleta „Czarnej Pantery”, która chociaż stara się poruszać ważne problemy. Twórcy postarali się o komentarz dotyczący problemu uchodźców, czy ochrony narodowego dziedzictwa, jakim jest kultura i tradycja, jak i paru zupełnie niepotrzebnych manifestów, rażących brakiem złożoności i łopatologią. Szczególnie przeszkadza to w okropnie egzaltowanej grze aktorskiej w scenach, gdzie z założenia miały być tymi najbardziej dramatycznymi, ale ich efekt pozostawia wiele do życzenia. Ale to tylko kino gatunkowe, które rządzi się swoimi prawami, więc filozoficzne dysputy musiały zostać zastąpione efektowną akcją, ale to promyk nadziei dla kolejnych filmów z Kinowego Uniwersum Marvela, w których goniąca na łeb na szyję akcja powinna miejscami zwolnić i choć pobieżnie zarysować polityczne konflikty i postarać się przedstawić ich etyczny i moralny dylemat. Jest ku temu ogromny potencjał, co widać najlepiej w „Czarnej Panterze” i nawet jeżeli pozostawiający niedosyt, to dobrze prognozujący na przyszłość.
Jednak największą zaletą filmu Ryan Coogler jest światotwórstwo, które twórcy uskutecznili na potrzeby filmu. Wakanda to nie kolejna zbliżona architektonicznie dzielnica Nowego Jorku czy fantastyczny Asgard, ale pełnoprawne i wiarygodnie stworzony wycinek Afryki. Marvel po raz pierwszy w swoim filmie poświęcił tak wiele miejsca na przybliżenie konkretnej lokalizacji, gdzie w tym przypadku afrykańska tradycja, kultura, wierzenia, a nawet mitologia mieszają się z futuryzmem rodem z „Blade Runnera”. Dlatego nie powinno dziwić, że w najbogatszym państwie, gdzie technologia przewyższa resztę świata o co najmniej kilkadziesiąt lat, kultura i tradycja ma najwyższy szacunek i króla muszą aprobować wszystkie plemiona, a ten przechodzi przez iście mistyczną drogę do tronu, zahaczając o astralny świat zmarłych przodków. „Czarna Pantera” pokazuje, że nawet afrykański kraj może zachować swoją narodową tożsamość, jednocześnie wzbogacając go o skomplikowaną technologię z przyszłości.
Udał się także główny przeciwnik, zarówno jeden jak i drugi, ale obaj jednocześnie przynoszą spore rozczarowanie. Ulyssesa Klaue znamy już z drugiej części „Avengersów” i jest to bohater z ciekawą osobowością i energią, jakiej do tej pory w MCU nie było. Szkoda jednak, że twórcy potraktowali go po macoszemu. Jedna poważna rozwałka z jego udziałem w środku azjatyckiego miasta to za mało, aby poczuć, że jego rola została spełniona. Do tego Andy Serkis jest doskonały, dlatego tym bardziej szkoda, że jest go tak mało na ekranie. Doskonałe wejście ma Killmonger. Twórcy od początku ustawiają tę postać, nie czyniąc go po prostu złym. Motywowany jest tragiczną przeszłością własną oraz swojej rodziny, co tym bardziej stanowi ciekawy punkt do niejednoznaczności moralnej tej postaci. Jest to zresztą ten sam przypadek co Zemo z „Wojny bohaterów”, który miał jasno określone i wiarygodne motywacje, ale film tłumaczy je zaledwie paroma zdaniami, a to zdecydowanie za mało, aby lepiej poznać i zrozumieć tę postać. Jednak w zalewie kiepskich przeciwników w filmach Marvela, Killmonger wyrasta na jednego z lepszych, bardziej interesujących i charyzmatycznych głównych złych. Kolorytu tej postaci dodaje czołowy aktor filmów Ryana Cooglera – Michael B. Jordan, który całkowicie wymazuje z pamięci występ w okropnej „Fantastycznej czwórce”. Michael B. Jordan pokazuje, że jest jednym z najlepszych obecnie aktorów młodego pokolenia i najlepsze role wciąż jeszcze przed nim.
Chadwick Boseman już wcześniej udowodnił, że potrafi odnaleźć się w kinie superbohaterskim i rolą w „Czarnej Panterze” tylko to potwierdza. Aktor jednak kiepsko radzi sobie jako osoba, na której oparty jest cały film. Czarna Pantera w jego wykonaniu o wiele lepiej działa jako postać drugiego planu, niż główny bohater. Aktorowi nie do końca udaje się nadać osobowość swojemu bohaterowi, przez co T’Challa jest jedną z nudniejszych postaci w całym uniwersum. Jego bohater nie emanuje taką charyzmą jak Tony Stark, praworządnością Steve’a Rogersa czy pyszałkowatością Thora i przez brak dominującej cechy nie zapada aż tak w pamięci jak wiele innych postaci z Kinowego Uniwersum Marvela. Na szczęście na pomoc przychodzi cały zastęp postaci drugoplanowych, ale te najciekawsze zostały przydzielone kobietom. Choć ich rola sprowadza się głównie do bycia żywą bronią, lub osoby produkującą broń, to wszystkie aktorki spisały się na tyle dobrze, że ich postacie szybko darzy się sympatią. Lupita Nyong’o jako Nakia to jedna z wakandyjskich agentek, działających często pod przykrywką, jednocześnie będąca dawną miłością głównego bohatera, choć ten wątek zostaje ledwo zarysowany w filmie i w zasadzie jest niepotrzebny. Świetna jest Danai Gurira jako generał straży królewskiej. Aktorka kojarzona wyłącznie z postaci Michonne z „The Walking Dead” pokazuje, że nie warto szufladkować jej w tej serialowej roli, bo ma o wiele więcej do zaoferowania. Najlepsza jest jednak Letitia Wright jako siostra głównego bohatera Shuri. Aktorka emanuje młodzieńczą energią, dzięki której sceny z jej udziałem wyróżniają się ponad całą resztę, a jej relacje ze starszym bratem, którego traktuje nie jak króla, a jak normalne rodzeństwo, stanowią jeden z najlepszych elementów produkcji. Resztę obsady kompletuje śmietanka afroamerykańskich aktorów na czele z Angelą Bassett, Forestem Whitakerem, nominowanym do Oscara za „Uciekaj” Danielem Kaluuyą, wschodzącą gwiazdą Winstonem Dukem i znanym z serialu „This is Us” Sterlingiem K. Brownem. Stawkę zamyka doskonała i w głównej mierze komediowa rola Martina Freemana jako agenta Everetta Rossa.
Marvel zdążył nas już przyzwyczaić do nie najwyższej jakości efektów specjalnych. Sytuacja nie poprawia się w „Czarnej Panterze”, która przeplata widowiskowe efekty z kiepskim i budżetowym CGI, szczególnie zauważalnym podczas końcowej walki między dwiema postaciami całkowicie wykreowanymi na ekranach komputerów. Za rok te efekty będą razić oczy, póki co dają się oglądać, ale jak na taki budżet, powinny być o wiele lepsze. O wiele lepiej jest z muzyką, łączącą nowoczesne popowe i hip-hopowe kawałki z tradycyjnymi afrykańskimi melodiami. To soundtrack, który działa zarówno jako nieodłączna część filmu, jak i autonomiczna kompozycja.
„Czarna Pantera” mogłaby być jedną z najlepszych produkcji Marvela, gdyby nie jednowymiarowość emocjonalna. Może wynika to z barier kulturowych, ale prezentowane na ekranie wydarzenia nie potrafiły wzbudzić żadnych większych emocji. Niezależnie czy były to polityczne gierki, rodzinne zdrady, moralne dylematy, czy walki na szczycie wodospadu, film nie wzbudzał żadnych większych odczuć czy jakiegokolwiek zaangażowania w sprawy Wakandy i jej mieszkańców. Obraz Ryana Cooglera prezentuje standardową opowieść, w której akrobacje oraz choreografia podczas walk potrafi nacieszyć oko, ale ani przez moment nie czułem wagi, jaką niosą ze sobą te starcia. Również żaden z bohaterów, może oprócz Shuri, nie potrafił wzbudzić żadnych emocji, kompletnie nie zależało mi na tych postaciach, a spędziłem z nimi ponad dwie godziny. Pod tym względem reżyser poległ na całej linii, a to przecież on jest odpowiedzialny za wprowadzenie do uniwersum Rocky’ego nowego, młodego zawodnika i zrobił to w tak spektakularny sposób, że nie spogląda się z nostalgią na Rocky’ego sprzed lat.
Dlatego „Czarna Pantera” to tylko i aż dobre popcornowe kino superbohaterskie, które wciąż niewiele wymaga od widza i podąża wypracowanymi przez ostatnie dziesięciolecie standardami ujednolicającymi filmy z całego uniwersum. Produkcja ma jednak o wiele więcej do zaoferowania, dzięki nietypowemu miejscu akcji. Jednak przez za bardzo spłaszczoną i schematyczną opowieść oraz postacie, których potencjał w całej historii nie został odpowiednio wykorzystany, ich popisy ogląda się ze wzruszeniem ramion. Niezła jest za to sama akcja, w szczególności ostateczna bitwa, łącząca w sobie trójpodział działań wojennych rodem z „Gwiezdnych wojen”, ze skalą znaną z „Władcy pierścieni”, ale miejscami zepsutą przez nieprzystające jakością CGI. A do tego niewymuszony i świetny humor, który powoduje doskonale znaną lekkość z innych filmów studia. I gdyby tylko film wzbudzał jakiekolwiek emocje i potrafił bardziej zaangażować jak wiele poprzednich filmów z uniwersum, „Czarna Pantera” byłaby jedną z najlepszych superbohaterskich produkcji w historii.