Dla każdego fana animacji Pixara gratką są krótkometrażowe filmy puszczane przed właściwym seansem. To już tradycja 31-letniego studia, które nie zawodzi ani na polu pełnych, ani też krótkich metraży, dlatego na te drugie czeka się z nie mniejszą uwagą niż na pełnometrażowe filmy. Ale nawet tak kreatywne i twórcze studio jak Pixar, musi czasem ulec cyferkom, które pod nos podsunął im Disney. Przed „Coco” obejrzymy świąteczny special „Krainy Lodu” – filmu, który z Pixarem nie ma nic wspólnego, aż do teraz. I widać to w „Kraine Lodu. Przygodzie Olafa”, którego klimatu studio zwyczajnie nie rozumie. Nie jest to zła animacja, ma swoje momenty, ale o wiele bardziej nadająca się do wypuszczenia na platformie streamingowej przed świętami, niż w kinie jako przedsmak dania głównego. Trwający 21 minut film potrafi zmęczyć dorosłych, a dzieci zdezorientować. Na szczęście „Coco” szybko pozwala zapomnieć o krótkometrażówce, która tym razem nie będzie mogło liczyć na nagrody, czy nawet wyróżnienia.
Nastoletni Miguel (Anthony Gonzalez) marzy o karierze muzyka. Na jego drodze ku wielkiej karierze stoi jego rodzina, która przed laty porzuciła muzykę na rzecz robienia butów. Jego prababcia Coco wychowywała się bez ojca, który opuścił rodzinę, aby spełnić swoje ambicje zostania najwspanialszym muzykiem w historii kraju. Od tego momentu wszelka muzyka, taniec czy śpiew są w rodzinie chłopaka surowo zakazane. Zbliża się Dia de los Muertos, czyli meksykańskie święto zmarłych, które obchodzone jest z wielką czcią dla pamięci zmarłych krewnych. W ten sam dzień organizowane są różne występy i konkursy, a w jednym z nich Miguel planuje wziąć udział. Brakuje mu tylko gitary, dlatego wpada na pomysł okradzenia kaplicy z instrumentu, w którym spoczywa najwybitniejszy meksykański artysta – Ernesto de la Cruz. Gdy chłopak postanawia wypróbować gitarę, przypadkowo trafia do świata zmarłych, w którym będzie miał możliwość poznać swoich nieżyjących bliskich oraz prawdę o swojej rodzinie.
„Coco” przypomina stylistyką niesłusznie zapomnianą „Księgę życia” z 2014 roku, ale na tym podobieństwa się kończą. Pixar nie dokonał plagiatu, nie poszedł na skróty, ale ze znaną sobie wrażliwością podszedł do opowieści, która wykorzystuje meksykańskie wierzenia. Oczywiście, postaci duchów wyglądają podobnie jak w animacji innego studia przed trzech lat, tak samo jak miasto umarłych, ale „Coco” nie eksploruje z taką samą intensywnością jak „Księga życia” najróżniejszych mitów i legend. Również sama historia znacząco się różni, która przestaje być opowieścią o chłopcu próbującym spełnić swój sen i przeciwstawić się rodzinie, jak przed wieloma laty jego pradziadek, i stać się sławnym muzykiem. Ale to co z pozoru wydaje się proste, u Pixara zazwyczaj takie nie jest. Już na początku dowiadujemy się, że pomarszczona i nie w pełni sprawna Coco, praktycznie nie znała swojego ojca, który opuścił rodzinę, gdy ta była kilkuletnią dziewczynką. Więc moralnie Miguel musi się mylić i najlepszym wyjściem zarówno dla niego, jak i jego rodziny byłoby porzucenie marzenia o graniu i skupieniu się na tym, co od pokoleń wychodzi im najlepiej, czyli butami.
Niedoświadczeni w animacjach scenarzyści, nie sprowadzają tej historii do najbłahszego rozwiązania. W filmie mnóstwo jest różnych zwrotów akcji, które przybliżają Miguela do poznania swoich nieżyjących krewnych, a co za tym idzie, poznania prawdy o swojej rodzie. Dla dorosłego widza twisty fabularne mogą być oczywiste, ale dla kilku lub kilkunastoletnich dzieci będzie to opowieść pełna mądrości i morałów, a przy tym niezapomniana, kolorowa przygoda z barwnymi postaciami. „Coco” stara się przekazać, że warto słuchać własnego serca i robić to co się kocha, ale ambicje nie mogą przesłonić tego co najważniejsze w życiu, czyli rodziny. Pomimo tego jest to też opowieść zachęcająca osoby w każdym wieku do sięgnięcia po historię własnej rodziny, która może skrywać satysfakcjonującą tajemnicę oraz podobnie jak w „Mulan” przed prawie dwudziestu laty, pielęgnowaniu pamięci o zmarłych krewnych, bo tylko to po nich pozostaje w świecie żywych. Przy tym ostrzega przed nieporozumieniami, które mogą odmienić losy wielu osób. Typowy Pixar, nie tylko bawi wspaniałą przygodą, ale również uczy, nie tylko najmłodszych.
Studio zdążyło przyzwyczaić nas do rewelacyjnie napisanych postaci. Miguel jest chłopcem, którego nie da się nie polubić. Jest naiwny, ale przy tym niegłupi, a w spełnienie jego motywacji, nawet jeżeli sprzeczne z rodzinnymi zasadami, szczerze wierzymy, licząc na szczęśliwe zakończenie. Ale jeszcze bardziej wyrazistą postacią jest spotkany już po drugiej stronie Hector. Mężczyzna bardzo nie chce zostać zapomniany, dlatego pomaga chłopcu wydostać się ze świata duchów, na co ma tylko kilka godzin, inaczej chłopak zostanie na zawsze w krainie zmarłych, zaś Hector przestanie istnieć nawet w świecie umarłych. Z pozoru cwaniak o dobrym sercu, skrywający w sobie wielką tajemnicę. Ale to nie jedyna niejednoznaczna postać w „Coco”. Jest również matka Coco o niezwykłym talencie, Ernesto de la Cruz, będący celebrytą nawet w zaświatach, czy pies Dante, który początkowo wydaje się kolejnym zabawnym zwierzaczkiem z filmu animowanego, ale jak uczy nas „Coco”, pozory lubią mylić. Tytułowa bohaterka pojawia się tylko na początku i końcu filmu, ale tak sympatycznej i uroczej prababci jeszcze w kinie nie było.
Animacja jak zwykle stoi na najwyższym poziomie jeżeli chodzi zarówno o oprawę artystyczną jak i technologiczną. Faktury skór postaci czy ubrań robią piorunujące wrażenie na zbliżeniach, zaś film imponuje wykorzystaną feerią barw, idealnie kontrastującą z nocą dnia zmarłych. Pixarowi w pełni udało się uchwycić ducha nie tylko tego święta, ale również niewielkiego meksykańskiego miasteczka. Idzie również za tym doskonała muzyka, w tym piosenki, które może ustępują tym z animacji Disneya, ale nadrabiają nastrojowością i spójnym charakterem z tym co widzimy na ekranie.
Pixar znów to zrobił! Można było mieć obawy, czy studio aby podąża w dobrym kierunku, zbyt często produkując kontynuacje pokroju tegorocznej trzeciej odsłony „Aut”, ale „Coco” rozwiewa w całości wszelkie wątpliwości. Studio zaprezentowało nam po raz kolejny historię, z której cenną naukę może wynieść każdy. Dodatkowo przekraczając kolejne granice emocjonalnego ładunku zaprezentowanego w animacji. Jeżeli sądziliście, że po zakończeniu „Toy Story 3”, początku „Odlotu”, czy śmierci pewnej postaci z „W głowie się nie mieści”, nie dacie złapać się po raz kolejny, to niestety, ale „Coco” skruszy serce największego twardziela. Zakończenie filmu Lee Unkricha nie pozostawi nikogo obojętnie, a to ogromna siła „Coco”.