Kto by się spodziewał, że finał zapoczątkowanej w 2012 roku serii o dzielnym Lee Everettcie chroniącym dziewczynkę o imieniu Clementine podczas wybuchu apokalipsy zombie, dostarczy tylu emocji. Niestety nie były one związane z samą historią, ale okolicznościami powstawania czwartego sezonu epizodycznego cyklu.
Bądźmy jednak szczerzy, w 2018 roku premiera kolejnej części nagradzanego cyklu nie wzbudzała już tak wielu emocji co w 2012 roku, kiedy to pierwszy sezon zdobył nagrodę Gry Roku. Konwencja się przejadła, a sama opowieść nie chwytała już za serce jak za pierwszym razem. Mimo wszystko informacje o tragicznej sytuacji Telltale Games były szokiem dla całej branży. Studio mające w swoim portfolio wiele licencjonowanych przygodówek, z dnia na dzień przestało praktycznie istnieć, a cały spektakl odbył się w atmosferze skandalu. Nad rozpoczętym w sierpniu zeszłego roku czwartym sezonem The Walking Dead zawisły ciemne chmury. Seria mogła nie doczekać się finału. Z pomocą przyszło studio Skybound Games, które postanowiło dokończyć podupadły, ale jakby nie było, kultowy cykl.
W recenzji pierwszego epizodu (czytaj) Radek słusznie zauważył, że w czwartym sezonie przygód Clementine nic nie może nas zaskoczyć, gdyż sama rozgrywka jak i schemat fabularny oparty jest na dobrze znanych zabiegach. Doskonale możemy przewidzieć, kiedy nastąpi „nieoczekiwany” zwrot akcji i zdajemy sobie sprawę, że konsekwencje naszych decyzji mają kosmetyczny wpływ na historię. Skybound Games nie postanowiło wprowadzić rewolucji i jedynie doprowadziło opowieść do końca. Czy to źle? I tak i nie.
W czwartej odsłonie ponownie kierujemy losami nastoletniej Clementine, która wspólnie z kilkuletnim AJ-em podróżuje autem po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Dziewczyna nauczona doświadczeniem unika nie tylko zombie, ale także ludzi, a małego Alvina stara się nauczyć wszystkiego, czego nauczył ją Lee. To własnie motyw survivalowej edukacji młodzieńca, a w zasadzie jej efekty, są jednym z głównych motywów napędzających opowieść. Dorastanie w brutalnym świecie, w którym przemoc jest jedynym sposobem na przetrwanie, może nieść za sobą wielkie konsekwencje. Walka więc toczy się nie tylko o życie, ale również o człowieczeństwo.
Zacznijmy jednak od początku. Dobrze wiemy, że spokój i samotność z wyboru pary bohaterów nie mogły trwać wiecznie. Gdy zostają zaatakowani przez hordę szwendaczy i ulegają wypadkowi, ratuje ich grupka młodzieży mająca swoją bazę na terenie szkoły Ericksona. Początkowo wydaje się, że w końcu Clem i jej podopieczny znaleźli bezpieczne schronienie i społeczność, w której panuje zdrowa atmosfera. Jednak pozorny spokój i sielanka szybko się rozpadają za sprawą odkrycia tajemnicy skrywanej przez przywódcę grupy. Jednak to nie on będzie największym problemem w ostatnim sezonie The Walking Dead. Tradycyjnie pojawi się grupka złych ludzi dowodzona przez psychopatycznego lider. I tutaj twórcy pokusili się o sprawienie graczom niespodzianki, gdyż powrotu postaci, której nie widzieliśmy od połowy pierwszego sezonu, chyba nikt się nie spodziewał.
Sama historia, choć przewidywalna, ma kilka mocnych fragmentów, a dzięki skondensowanej formie w postaci zaledwie czterech epizodów, akcja nie dłuży się nieznośnie jak to miało miejsce w A New Frontier. Nie brakuje jednak rażących błędów i fabularnych niekonsekwencji. Jedną z nich jest wprowadzenie postaci okazującej empatię w stosunku do zombie. Bohater ten nie tylko sympatyzuje ze szwendaczami, ale również potrafi zgubić się w ich tłumie…zakładając maskę. To dość zaskakujące, biorąc pod uwagę to, że przez cały cykl jedynym sposobem na bycie nie zauważonym przez zombie, było umazanie się w ich wnętrznościach.
Nie sposób również nie domyślić się do jakiego finału prowadzą nas twórcy od początku sezonu. Historia zatacza koło i tak jak kiedyś Lee opiekował się małą Clem, tak teraz dziewczyna opiekuje się małym Alivinem Juniorem. Dramatyczna powtórka z pierwszego sezonu wisi więc w powietrzu, a jedyne pytanie na jakie potrzebujemy odpowiedzi, to czy finał zakończy się happy endem, czy powtórką z rozrywki.
Co do mechaniki, chyba nikt nie oczekiwał rewolucji. I tutaj mamy małe zaskoczenie. Wprowadzono bowiem fragmenty, wymagające nieco taktycznego podejścia do walki z hordą atakujących nas zombie. Do tej pory starcia polegały wyłącznie na bezbłędnym pokonywaniu sekwencji zręcznościowych w systemie QTE. Tym razem podczas walki otrzymujemy więcej swobody i pokuszono się o wprowadzenie mechaniki spowolnienia zombie. Jest to istotny element, ponieważ gdy zaatakuje nas grupa umarlaków, a my skupi się na egzekucji jednego z nich, reszta wgryzie nam się w szyję. Spowolnienie jednego zombiaka daje na więcej czasu na zajęcie się drugim. To jednak nie wszystko, gdyż w ręce Clementine wpadnie także łuk, za pomocą którego musimy wykonać kilka headshotów. Mechanika strzelania jest jednak toporna i nie sprawi nam zbyt wiele frajdy.
Oczywiście podobnie jak w poprzednich sezonach, główny nacisk położono na rozmowy i konieczność dokonywania wyborów moralnych. I podobnie jak wcześniej, nie mają one dużego wpływy na wątek główny, którego finał jest od początku przesądzony.
The Walking Dead: The Final Season zostało stworzone na odświeżonym silniku, co pozytywnie wpłynęło na oprawę graficzną i warstwę techniczną produkcji. Choć komiksowa stylistyka została zachowana, to wyraźnie można odczuć, że ostatni sezon przygód Clementine wygląda lepiej niż poprzednie. Różnice są najbardziej dostrzegalne w oświetleniu oraz ostrości tekstur. Gra działa również płynniej, bez irytujących wcześniej spowolnień i chrupnięć podczas przechodzenia z akcji do cutscenek.
The Walking Dead: The Final Season daleko do poziomu pierwszego sezonu, ale biorąc pod uwagę nudne A New Frontier oraz perypetie związane z powstawaniem recenzowanego finału, jest to całkiem udany tytuł. Sama historia angażuje, a nawiązania do Lee i początków serii są miłym akcentem dla fanów cyklu. Mnie zakończenie usatysfakcjonowało i nawet pod koniec przyszła mi do głowy szalona myśl, że jednak szkoda, że to ostatni rozdział przygód Clementine.