Według słownika języka polskiego, seria to „zbiór przedmiotów jednakowych lub stanowiących pewną całość”. W tym kontekście Shadow Warrior spełnia definicję serii tylko w tym drugim znaczeniu.
Zgadza się bohater, gatunek, klimat, ale gdyby już tego Lo Wanga z tej marki zabrać, to gracz oglądając filmy pokazujące rozgrywkę z trzech ostatnich odsłon, mógłby stwierdzić, że ma do czynienia… z trzema różnymi tytułami. Stanowią jednak pewną całość, bo za wszystkie odpowiada jedno i to samo studio – polskie Flying Wild Hog.
Shadow Warrior 3 – wideorecenzja
Pierwszy Shadow Warrior był remake’iem kultowej produkcji z 1997 roku i nawiązywał do hitów sprzed kilkunastu lat. Druga odsłona serii była już looter shooterem, wzorowana na Borderlandsach, ale bawiłem się przy niej lepiej niż przy dziełach od studia Gearbox. Trzecia odsłona gry, która ukazała się 1 marca, idzie jeszcze w innym kierunku, który wyznaczył genialny Doom Eternal. Mamy więc sytuację, gdzie ciężko stać się fanem marki Shadow Warrior – Lo Wang to kapitalny koleś z którym można wyskoczyć na piwo, ale nie wszyscy są chętni na obchód miasta od knajpy do knajpy. Lepiej usiąść i rozkoszować się jednym i tym samym trunkiem. Do rozważań na temat różnic pomiędzy pszenicznym, a lagerem jeszcze jednak dojdziemy.
Powrót starych znajomych
Lo Wang znalazł się w tarapatach, a razem z nim wszyscy wokół. Po wydarzeniach z części drugiej okazuje się, że świat jest w rozsypce – na wolności grasuje zły i ogromny smok, a Lo Wang przeżywa coś na kształt kryzysu wieku średniego – utracił swoje mojo i jedyne co w tym momencie potrafi zrobić, to paradować po swojej wieży w samych majtkach. Z odwiedzinami zjawia się były wróg, którego możecie pamiętać z drugiej odsłony, czyli generał Zilla. Oferuje współprace, by wspólnie pokonać potwora, a Lo Wang choć ma obawy, to przyjmuje propozycję i tak rozpoczyna się akcja. Nie chcę spolierować, ale Zilla to nie jedyna postać, która powraca do serii.
Historia może i nie wbija w kanapę, ale ratują ją zabawne cutscenki, wszechobecny humor, bo jego poczucia nie odbieram Lo Wangowi. To zresztą jedna z ciekawiej napisanych postaci w shooterach, bardzo go lubię, gdyż jest mu blisko do Deadpoola. Całość została skondensowana do około pięciu, może sześciu godzin, co w porównaniu do poprzednich odsłon jest krokiem wstecz. Poważnym minusem jest fakt, że po skończeniu gry nie ma możliwości wyboru rozdziału, by przejść go jeszcze raz, brakuje też chociażby New Game +. Słabo.
Zawsze jestem tego zdania, że lepiej otrzymać kilka godzin rozgrywki na wysokim poziomie niż nawet kilkanaście, ale na średnim. Tylko w tym przypadku ma się wrażenie, że można było wycisnąć z Shadow Warrior 3 zdecydowanie więcej.
Ani chwili wytchnienia
Rozgrywka, jak już wspomniałem na początku, czerpie garściami z nowego, fantastycznego Dooma. Zatem, w Shadow Warrior 3 czekają na nas areny wypełnione wrogami oraz sekwencje platformowe, w których najważniejsze będą refleks i odpowiednie użycie zdolności Lo Wanga – podwójnego skoku, dashu i linki z hakiem. Nie chcę się za bardzo rozwodzić na temat tych przerywników platformowych, powinny Wam przypaść do gustu, gdyż nie są one specjalnie trudne, a są tak zaprojektowane, że ma się wrażenie „płynięcia” po mapie. To jedna z nielicznych gier, przy których można się nawet nie zatrzymywać postacią, tylko biegać, skakać i dashować.
Areny też na to pozwalają. Choć brakuje w Shadow Warrior 3 bardziej rozbudowanych poziomów, które przecież znajdowały się w Doomie, czy starszych produkcjach (odblokowywanie bram, zbieranie kluczy itp.), to same miejsca starć są bardzo przemyślane. Wiele aren ma swoje własne pułapki, w które możemy wpuścić przeciwników, są też miejsca, gdzie pobiegamy po ścianach, czy użyjemy kotwiczki by przeskoczyć na przeciwną stronę areny. To są te elementy, w których Shadow Warrior 3 błyszczy.
Przyjemnie się strzela – przeciwników nie jest może zbyt wiele, ale każdy jest na swój sposób unikatowy. Od Dooma zapożyczono finishery, choć spróbowano je urozmaicić. Zabijając dziesiątki wrogów napełniamy specjalny pasek i gdy uda się nam go zapełnić, możemy rozkoszować się finisherem. W zależności od tego, kogo akurat dopadniemy – albo zdobędziemy jakieś wzmocnienie, albo dostaniemy na moment szansę użycia tzw. „narzędzia rzezi”, które jest jakimś elementem danego wroga. Dzięki temu dobędziemy specjalnego miecza, czy pary śmiercionośnych działek. Pasek nie napełnia się zbyt szybko, dlatego gdy już poznamy cały bestiarusz, raczej trzeba oszczędzać się i korzystać z finisherów dopiero w podbramkowej sytuacji.
Tych jednak nie będzie zbyt wiele, autorzy chyba świadomie zdecydowali się na większą zabawę, a nie frustrację, ale kosztem poziomu trudności. Gra na „normalu” jest prosta – jeśli ginąłem, to raczej w fragmentach platformówkowych, przez missclick. Nawet gdy wypadniemy z mapy, to nie giniemy, tylko tracimy małą część punktów życia – gra zachęca więc do skakania, dashowania, bawienia się w niej. Dodatkowo, nie polegamy w niej tylko na umiejętnościach – Lo Wang wykonując wyzwania może zwiększyć swoje zdrowie, czy ulepszyć bronie, ale nie są to takie skomplikowane sprawy jak w dwójce.
Ulotne chwile
Problem z Shadow Warrior 3 mam więc taki, że choć rozgrywka jest miodna, to mamy tutaj za mało gry w grze. Już nawet parówki robią z większej ilości mięsa. Nie miałbym z tym problemu, gdyby nowa część serii była jakimś spin-offem, ale twórcy i wydawcą chcą za Shadow Warrior 3 prawie tyle, co za tytuły największych na rynku. Nie dziwię się graczom, którzy są zawiedzeni brakiem co-opa, dłuższej kampanii, pewnie nawet znajdą się wkurzeni gracze na to, że już nie jest to looter shooter. Flying Wild Hog albo szuka pomysłu na serię, albo po prostu go nie ma i idzie z prądem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ciągle im się udaje zrobić porządną rozgrywkę. Łatwiej byłoby mi przełknąć, gdyby Shadow Warrior był bublem, ale nie jest.
Na bardzo dobrym poziomie stoi oprawa audiowizualna. Soundtrack na tyle wpada w ucho, że już przy utworze w menu się zatrzymałem i nie chciałem od razu odpalać gry. Z kolei grafika jest bardzo przyjemna dla oka – podobają mi się modele postaci, ciekawie zaprojektowane bronie. Tło też potrafi zachwycić, choć tempo rozgrywki jest na tyle duże, że rzadko miałem okazję żeby na chwilę się zatrzymać i przyjrzeć się krajobrazowi. Azjatyckie miejscówki i bestiariusz też robią klimacik – artystycznie jest więc świetnie, a technicznie również, nawet do optymalizacji nie mogę się doczepić. Miałem płynne 60 klatek na sekundę przez praktycznie całą grę, dzięki czemu ciachanie kataną smakowało jeszcze lepiej.
Shadow Warrior 3 – czy warto?
50 twarzy Lo Wanga… czyli jaki shooter odniósł sukces, takiego później dostajemy Shadow Warriora. Tylko, że to naprawdę dobry Shadow Warrior. Brakuje autorom konsekwencji, wiadomo – powinni brać przykład chociażby z twórców Serious Sama, którzy nawet nie myślą o zmianach do tego stopnia, że Sam trafił na Syberię w koszulce z krótkim rękawem. Takiej wytrwałości twórcom życzę, z pewnością zabrakło też czasu i budżetu na coś więcej. O ile Shadow Warrior 2 mógł nawet przewyższać oryginał (czyli Borderlandsy), tak jednak nowy Doom bawi lepiej. Co do tego nie mam wątpliwości, ale warto się zapoznać z Shadow Warrior 3. To produkt na dwa wieczory, idealny kandydat do abonamentu Game Pass, gdyż za pełną cenę może okazać się rozczarowaniem… ale bardzo grywalny. A o to przede wszystkim w grach chodzi.