Recenzja filmu Wiking (The Northman). Jak się tu zachwycać, gdy nie ma nad czym?

The Northman
The Northman

UWAGA! W RECENZJI POJAWIAJĄ SIĘ SPOILERY!

Pochłonięty rządzą zemsty wiking dopełnia jej, a przy okazji sam ginie. Tyle, już. Można się rozejść. Koniec… Czekacie na coś jeszcze? To nie radzę, bo właśnie zdradziłem wam całą fabułę filmu Wiking. Bądź też The Northman, jeśli ktoś woli oryginalny tytuł. Tak, to ta produkcja, która została okrzyknięta przez krytyków jako arcydzieło i głęboka opowieść o walce człowieka ze swoim przeznaczeniem. Nie po raz pierwszy znawcy kina udowodnili, że żyją we własnym świecie. W roku 2022, ale nie naszej, tylko zeszłej ery. Motyw człowieka będącego w rozterce pomiędzy dokonaniem zemsty, a odpuszczeniem i ułożeniem sobie życia na nowo, jest przecież starym jak świat tropem fabularnym.

I rozumiem, że czerpiąc garściami z mitologii, autorzy chcieli się odwołać do korzeni. Nie ma w tym nic złego, bowiem każde kolejne dzieło to powielanie skończonej liczby znanych schematów i układanie z nich czegoś bardziej lub mniej nowego, niczym z klocków LEGO. Niby takie same, a raz zbudujesz zamek, a kiedy indziej łódź podwodną. Rozpływanie się nad tym, co ma połowa istniejących fabuł, wydaje się więc kuriozalne. Byle co wzięte z półki, nawet dzieło klasy D, może stosować ten wzorzec. Dlatego dziś wymaga się, by tropy rozwijać. Ułożyć z tych klocków coś unikalnego, znajomego i innego zarazem. The Northman nie ma w sobie jednak nic odkrywczego. To ledwie Conan Barbarzyńca z nutą Szekspira.

Pokusiłbym się o stwierdzenie, że nie prezentuje żadnej opowieści. Przedstawia czysty schemat. Można rzec szkielet, który inni scenarzyści starają się obudować mięsem, a tu pozostawiono go samemu sobie, licząc na to, że przebranie z artystyczną metką nie zdradzi jego trupiego zimna. Śledzimy tu losy antybohatera Amletha (Alexander Skarsgård), syna króla wikingów, który w nastoletnim wieku widzi, jak jego ojciec zostaje zdradzony i zaszlachtowany przez własnego brata, matka porwana, a obiecane mu królestwo utracone. Wyruszając na wieloletnią tułaczkę, poprzysięga zemsty. Pomoże mu w niej spotkana na Rusi Olga (Anya Taylor-Joy).

The Northman to ten dziwny przypadek, kiedy od filmu po stokroć lepszy okazuje się lekko ponad dwuminutowy zwiastun, bo bardziej działa na naszą wyobraźnię i pokazuje najlepsze sceny. Odbiorca może dopowiedzieć sobie historię, którą chciałby ujrzeć. Podczas oglądania pełnego dzieła okazuje się jednak, że niewiele ponad to, co zostało nakreślone w zwiastunie, tam nie znajdziemy. Poszerzenie osobowości postaci? Zawirowania fabularne? Nic z tego! I tak, odwzorowanie historycznego obrazu wierzeń i społeczeństwa wikingów jest zjawiskowe, ale to tylko składowa obrazu.

Your strength breaks men’s bones. I have the cunning to break their minds. To zdanie wypowiedziane przez Olgę w zwiastunie. Oglądając go, autentycznie sądziłem, że będzie to wielowymiarowa postać. Mistrzyni umysłu, która ze znanego jej tylko powodu pomaga zabłąkanemu wojownikowi dopełnić zemsty. Postać, która pcha bohatera, dla którego jedyne, co się w świecie liczy, to powtarzane raz za razem trzy obietnice: pomszczenie ojca, uratowanie matki i zabicie Fjölnira. Być może Olga robi to z chciwych pobudek i Amleth jest dla niej jedynie narzędziem? A może altruistycznie dzieli się swoją wiedzą, bo poruszyła ją jego historia? Nie wiemy.

Problem w tym, że tutaj nic takiego nie ma. To zapis moich oczekiwań sprzed obejrzenia filmu, kiedy to zobaczyłem zwiastun na dużym ekranie przy okazji seansu Morbiusa. Ten wielki spryt Rusinki, którym się szczyci na trailerze, sprowadza się do ugotowania strażnikom zupy grzybowej z muchomorów. A poza tym jest niewolnicą siedzącą z kurami, która w fabule służy tylko temu, by być obiektem zainteresowań miłosnych bohatera. Oczywiście zapłodnionym przed jego śmiercią, by Amleth mógł sztampowo umierać widząc wizję swoich nienarodzonych dzieci. Jedyną bardziej rozwiniętą postacią jest matka bohatera, ale i ona to w sumie setna wariacja na temat lady Makbet.

Chciałbym bardzo usłyszeć od tych wszystkich, którzy się zachwycają, jaki był w ogóle przekaz tego filmu. Morał? Że ludzie dawniej mieli dziwne wierzenia? No mieli, wiemy. Kultura nordycka została w The Northman przedstawiona wybitnie, ale to zemsta stanowi oś napędową tego filmu. Sama mitologia zaś jest, a w sumie to jej nie ma. Mamy tu obecne sceny fantastyczne, które są niczym więcej, jak tylko majakami. Sceny takie jak ta, gdy walkiria niesie bohatera do Valhalli stanowią zaledwie ładne przerywniki. Nie stoi za nimi przekaz do interpretacji, jaki był np. w Lighthouse tego samego reżysera.

To film, który trzyma się w rozkroku. Jednocześnie chce być hitową produkcją, ale też zachować tę specyficzną artystyczną szkołę. W żadnym z tych elementów nie jest wybitny. Płytko pojmowany artyzm zajął miejsce ciekawej fabuły i kreacji postaci. Symboliki tego filmu nijak nie da się odczytać w niejednoznaczny sposób. Trudno jest mi zachwycać się nad głębokością scen, w których bohater widzi w krukach duszę swojego ojca, bo te głębokie nie są. I tu nie chodzi o to, że film jest kameralny. To nic złego. Jeden z moich ulubionych filmów superbohaterskich został nakręcony w wiosce w Indiach. A to dlatego, że fabuła to najtańszy element podczas produkcji zarówno gier, jak i filmów. Za paczkę fajek można napisać wybitną historię, czego nie da się powiedzieć o innych składowych.

A widać, że w The Northman włożono kupę kasy. To jest przepiękny obraz i absolutnie tutaj nie wyolbrzymiam. Widoki na Islandię lub wzburzone morze zachwycają. Muzyka grana w kinowych głośnikach potężnie wzmacnia to, co się dzieje na ekranie, już w scenie wprowadzającej wywołując ciary. Widz z miejsca zanurza się w tym pięknym, brutalnym i dziwacznym świecie, nie mogąc z niego wyjść aż do napisów końcowych. Dzięki czemu aż tak bardzo nie zwraca się uwagi na mieliznę w przekazie, gdyż po prostu panuje zachwyt nad ujęciami. No ładny ten film, trzeba przyznać. Ale stosując hasełko ze świata gier: grafika to nie wszystko.

Jestem pewien, że ktoś gdzieś odpowie na krytykę tego filmu w ten sposób. Ale ty nie zrozumiałeś. To nie film dla ciebie. Tutaj trzeba się zastanowić nad obrazem. Nie było podane wprost i przerosło cię. Przykre jest tu to, jak bardzo krytycy rozpływają się nad swoimi prywatnymi arcydziełami i widząc pustawe sale kinowe twierdzą, że gawiedź woli oglądać masówkę o bohaterach w rajtuzach, kiedy 3/4 filmów takiego Marvela ma lepszą fabułę od dzieł artystycznych i przynajmniej o czymś mówi. W rezultacie odbiorca masowy dostaje bardziej ambitne kino od tego, które przekornie jest nazywane ambitnym, szczycąc się swoją elitarnością.

Wiking to bowiem pięknie opakowany film o niczym. Nie ma nic do przekazania, a postaci w nim występujące ulecą z głowy na następny dzień po przebudzeniu. Ba, to nawet nie jest wierne przedstawienie legendy, na której bazuje. Czy polecam? Jeśli ktoś chce atmosfery, która jest wspaniała, ma ochotę zanurzyć się w mitologii i popodziwiać krajobrazy, to jak najbardziej można go obejrzeć. Nie wykracza on ponad standardową do bólu opowieść o zemście, a i nawet to robi bardzo płytko. Stanowi wizualny majstersztyk, ale nic więcej. Ot, wydmuszka, przy której szybko leci czas. Najlepiej obejrzeć ją samemu, by w pełni zanurzyć się w świecie i zaznać tego, co film robi zdecydowanie najlepiej.

Recenzja Wiking
6
Ocenił Robert Chełstowski