Recenzja Call of Duty: Vanguard. Bękarty „Bękartów wojny”

Call Of Duty Vanguard
Call Of Duty Vanguard

To mogło być coś naprawdę niesamowitego. Wyobraźcie sobie połączenie klasycznych realiów drugiej wojny światowej z czerpiącą pełnymi garściami z teorii spiskowych alternatywną historią rodem z uwielbianego przez społeczność Black Ops. Mniej więcej taki obraz pojawił się w mojej głowie, kiedy w sierpniu zapowiedziano Call of Duty: Vanguard, mające traktować o początkach sił specjalnych w ostatnich dniach największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości. Powiedzieć, że byłem zaintrygowany, to nie powiedzieć nic. Zwłaszcza, że nad grą dłubało odpowiedzialne za świetne, aczkolwiek niedocenione Call of Duty: WWII studio Sledgehammer Games. Cóż mogło pójść nie tak? Jak się okazuje, całkiem sporo…

Tarantino z dyskontu

Wyjątkowym rozczarowanie okazała się przede wszystkim kampania, skupiająca się wokół nazistowskiego Projektu Feniks, do którego zniszczenia powołano specjalną jednostkę, składającą się z szóstki najlepszych żołnierzy z całego świata. Pomysł był to interesujący i mający potencjał do stania się świetną historią o przyjaźni i braterstwie ponad podziałami. W końcu do walki ramię w ramię stają tu ze sobą przedstawiciele niezbyt przepadających za sobą nacji, w tym USA i ZSRR. Co więcej, sam temat tajnych projektów opracowywanych przez niemieckich naukowców jest niezwykle ciekawy, stanowiąc tym samym idealną bazę pod historię o szóstce działających w cieniu bohaterów. Psikus polega na tym, że ich pierwsza misja okazuje się kompletną porażką, a oni sami trafiają do niemieckiego więzienia, gdzie spędzają resztę gry.

Recenzja Call Of Duty Vanguard (5)
Brakuje tylko bitej śmietany.

Czuć, że twórcy dość mocno inspirowali się twórczością Quentina Tarantino z „Bękartami wojny” na czele, choć dość wyraźnie cała para poszła w wieńczącą pierwszą misję wymianę zdań pomiędzy czarnoskórym Arthurem a przewodzącym Projektowi Feniks Freisingerem, która wręcz kipiała charyzmą bohaterów. Zapowiadało się zatem świetnie, bo historia Call of Duty: Vanguard opowiadana jest przede wszystkim w trakcie zaskakująco długich i zachwycająco pięknie wyglądających przerywników filmowych, prezentujących kolejne przesłuchania każdego z członków grupy. Z powodu kompletnie dla mnie niezrozumiałego, twórcy zdecydowali się na zastąpienie większości dialogów narracją Arthura, który sumiennie i dość monotonnie tłumaczy, o czym rozmawiali bohaterowie i co w danej chwili mogli czuć, odbierając im tym samym okazję do nabrania jakiegokolwiek charakteru.

A co ja ci będę mówił, wiesz jak jest…

Co gorsza, z przerywników filmowych wynika zaskakująco niewiele, bo scenarzyści dość usilnie ukrywają przed nami zamiary bohaterów. Wiemy, że Arthur ma jakiś plan, bo nieustannie nas o tym informuje, ale nie jest już równie skory do wyjawienia jego szczegółów. W zasadzie poznajemy go dopiero w finale, choć osobiście niezwykle trudno mi jest uwierzyć, że to, co tam się zadziało było zaplanowaną akcją, a nie wypadkową kilku dobrze ze sobą zsynchronizowanych zbiegów okoliczności. Nie obiecujcie sobie też zbyt wiele po Projekcie Feniks, bo rozwiązanie i tego wątku boleśnie rozczarowuje, a w zasadzie można je nawet przeoczyć, z czego sam zdałem sobie sprawę w momencie ujrzenia napisów końcowych, kiedy dość mocno musiałem wytężyć umysł, by upewnić się, że Projekt Feniks to faktycznie to, o czym myślę. Niestety, ku mojemu olbrzymiemu rozczarowaniu, wygląda na to, że tak.

Recenzja Call Of Duty Vanguard (2)
A plaża jak zwykle zawalona parawanami…

Jest to o tyle irytujące, że każdy wątek skutecznie można byłoby rozbudować w trakcie misji. Teoretycznie, twórcy próbowali to właśnie zrobić, bo kampania w zdecydowanej większości składa się z szeregu retrospekcji, w trakcie których wcielamy się po kolei w każdego z członków oddziału Vanguard, mogąc tym samym poszaleć na niemalże każdym z frontów drugiej wojny światowej. Pomysł naprawdę niezły, bo dzięki temu możemy pobiegać wśród czołgów w Afryce, pojedynkować się ze snajperami w Stalingradzie, czy nawet stoczyć podniebne bitwy za sterami myśliwca gdzieś nad Pacyfikiem. Problem w tym, że misje te sprawiają wrażenie doklejonych do gry na siłę, tak jakby twórcy w pewnym momencie kapnęli się, że poza przerywnikami filmowymi w grze powinna znaleźć się też właśnie gra. Toteż żadna z nich nie wnosi absolutnie nic do opowiadanej w trakcie przesłuchań historii, bo pojawiającego się tu i ówdzie logo projektu nie uznaję jako sensowny wkład.

Wojna nigdy się nie zmienia

Na całe szczęście strzela się już całkiem nieźle, choć wieloletnich weteranów serii czekać będzie niemały szok, bo Call of Duty: Vanguard jest zdecydowanie wolniejszą produkcją niż poprzednie odsłony, przywodząc na myśl coś w rodzaju Battlefielda w wersji lite. Oznacza to, że bohaterowie mają tutaj swój wyraźny ciężar, a wszystkie czynności, jak chociażby celowanie, zajmują trochę więcej czasu niż zazwyczaj. Rozgrywka przybrała zatem nieco bardziej taktyczny wymiar, bo jednak dużo częściej trzeba tym razem prowadzić ostrzał zza osłony, stanowiącej idealną ochronę przed kulami w trakcie zdającego się trwać wieki przeładowywania, a przy okazji oprzeć będzie można na niej lufę karabinu, by ustabilizować celownik. Przyznam, że początkowo nie byłem fanem tego rozwiązania i grało mi się po prostu źle, ale to raczej kwestia pamięci mięśniowej po latach naparzania w „dudi”, bo po pierwszej misji, kiedy już przyzwyczaiłem się do nowego tempa akcji, zacząłem bawić się naprawdę nieźle…

Recenzja Call Of Duty Vanguard (4)
Widok żywcem wyrwany z pierwszej misji oryginalnego Call of Duty.

…choć nie jakoś wybitnie, bo pod względem konstrukcji zabawy Call of Duty: Vanguard jest niemalże do bólu sztampowe. Interesujące scenariusze można policzyć na palcach jednej ręki bardzo nieuważnego stolarza, bo poza wspomnianą misją lotniczą, absolutnie wszystkie etapy sprowadzają się do przedarcia się przez zastępy wroga do końca mapy. Już pierwsze Call of Duty miało więcej zapadających w pamięci momentów, pokroju infiltrowania w przebraniu niemieckiego pancernika czy też samobójczego szturmu w Stalingradzie. Boli to przede wszystkim dlatego, że wciąż świeża w mojej pamięci jest kapitalna misja w Łubiance z zeszłorocznego Black Ops Cold War, a i Sledgehammer Games kilka lat wcześniej wysłało nas z podobnym zadaniem do niemieckiego sztabu w Call of Duty: WWII.

A tak umiesz?

Twórcy próbowali urozmaicić sztampową rozgrywkę umiejętnościami specjalnymi, charakterystycznymi dla każdego z protagonistów. W misjach z Arthurem dostaniemy możliwość wydawania prostych rozkazów naszym podkomendnym, zamieniając grę w bardzo ubogie Brothers in Arms. Snajperka Polina – poza odwracaniem uwagi przeciwników przy pomocy odbijanego w ostrzu noża światła – może poszczycić się też niemałą gibkością, pozwalająca jej na przeciskanie się przez wąskie szczeliny i wspinaczkę po oznaczonych w konkretny sposób ścianach. Pilot Wade posiada umiejętność wpadania w zew krwi, dzięki czemu wyczuwa przeciwników przez ściany, a w trakcie strzelanin czas płynie dla niego wolniej. Pochodzący z Australii Lucas widzi z kolei dokładne miejsce, w którym upadnie rzucony przez niego granat, będąc przy okazji w stanie nosić przy sobie nieco więcej typów materiałów wybuchowych.

Recenzja Call Of Duty Vanguard (3)
Niby Japonia, a jak Kraków.

Brzmi fajnie dopóki nie zdamy sobie sprawy, że w rzeczywistości poza umiejętnościami Wade’a wszystko to ma znikomy wpływ na rozgrywkę. Miałoby to zdecydowanie więcej sensu, gdyby wszystkie misje w grze były osadzone w ówczesnej teraźniejszości i to od gracza zależałoby, którym bohaterem będzie je rozgrywał. Twórcy musieliby wówczas zaprojektować etapy w taki sposób, by wykorzystać zdolności każdego z bohaterów, co w realny sposób przekładałoby się na sposób gry. Na klaustrofobicznych i skrojonych pod konkretną postać mapach kompletnie traci to sens, bo potyczki każdorazowo przebiegać będą na nich w zupełnie ten sam sposób.

Im więcej, tym weselej

Złego słowa nie mogę natomiast powiedzieć o trybie sieciowym, bo jest on równie solidny, co w każdej odsłonie Call of Duty. Vanguard ponownie wykorzystuje model wprowadzony jeszcze w pierwszym Modern Warfare, choć nie obyło się bez kilku pomniejszych zmian. Widoczne jest to zwłaszcza w trakcie tworzenia własnych klas, bo kompletnie pozbyto się limitu dodawanych do broni dodatków, dzieląc je tym razem na konkretne kategorie. Oznacza to, że każdą broń możemy dość mocno zmodyfikować, wymieniając w nich lufy, magazynki, celowniki, a nawet kolby i uchwyty, co często prowadzi do dość kuriozalnie wyglądających pukawek (M1 Garand z magazynkiem bębnowym), ale daje graczom sporą dowolność w personalizacji swojego stylu rozgrywki. Zwłaszcza, że każdy z elementów broni posiada wyraźnie zaznaczone wady i zalety, zmuszając do zastanowienia się, czy bardziej zależy nam na prędkości celowania, czy może jednak na sile ognia. Gracze mogą wybrać sobie również jedną z kilku dostępnych postaci, którą będą toczyli sieciowy bój, choć wolałbym jednak powrotu klasycznego podziału na rywalizujące ze sobą armie aliantów i państw osi, bo fakt, że w obu drużynach biegają dokładnie ci sami bohaterowie nieco utrudnia szybkie odróżnienie wroga od sojusznika.

Recenzja Call Of Duty Vanguard (6)
Wbrew pozorom, zdjęcie nie pokazuje Marszu Niepodległości.

Dość mocno względem Black Ops Cold War przycięto liczbę trybów rozgrywki, ograniczając ich zaledwie do ośmiu, z czego większość to gatunkowy standard pokroju drużynowego deathmatchu i kolejnych wariacji dominacji oraz znajdź i zniszcz. Powiew świeżości wprowadzają natomiast dwa zupełnie nowe tryby – Patrol to wariant dominacji, w którym drużyny rywalizują o kontrolę nad poruszającym się po mapie punktem, z kolei Wzgórze Czempionów stanowi dość intrygujące rozwinięcie pojedynków w Gułagu z Call of Duty: Warzone, w którym dwu- lub trzyosobowe drużyny po kolei pojedynkują się ze sobą na malutkich mapach. Przeciwników gra dobiera nam losowo z puli wszystkich drużyn w meczu, a zwycięzcami zostają gracze, którzy jako jedyni nie stracili wszystkich dwunastu otrzymanych na początku zabawy żyć. Wszystko to do ogrania na aż dwudziestu mocno zróżnicowanych, choć niekiedy nieco zbyt chaotycznych jak na mój gust mapach, wśród których znaleźć można kilka odświeżonych wersji lokacji z World at War, w tym świetne Castle i średnio przeze mnie lubiane Dome.

Zombiaki w grobach się przewracają

Zaskoczeni mogą być fani zabijania zombiaków, bo tegoroczny, tworzony przez Treyarch tryb Zombie został dość mocno przeprojektowany. Zrezygnowano chociażby z rozwieszonych na ścianach broni oraz kupowania dostępu do kolejnych fragmentów mapy. Główna część mapy stanowi teraz dla nas bazę wypadową, w której za zdobywane w trakcie kolejnych fal pieniądze oraz punkty nabędziemy nowe bronie, ulepszenia do nich oraz dające nam specjalne zdolności perki. To właśnie stąd przy pomocy portali wyruszać będziemy też na drobne misje, w trakcie których naszym zadaniem będzie eskortowanie magicznej kuli, zebranie konkretnej liczby wypadających z pokonanych zdechlaków run lub po prostu przetrwanie przez kilka minut. Jest to niestety pomysł mocno nietrafiony, bo tym razem do kolejnych fal awansujemy nie zabijając po prostu wszystkie szwędające się w okolicy zombiaki, lecz zaliczając kolejne misje, co trwa zdecydowanie dłużej, tym samym dość drastycznie spowalniając tempo i obniżając poziom trudności rozgrywki, w czym nie pomaga fakt, że zadania dość szybko robią się mocno wtórne, bo jest ich zdecydowanie zbyt mało. Zawiedzeni będą też fani zombiaczego lore, gdyż wątek fabularny trafi do trybu Zombie najwcześniej za miesiąc.  

Recenzja Call Of Duty Vanguard (1)
Z chęcią widziałbym więcej gier wojennych z akcją osadzoną w spalonej słońcem Afryce.

Czy warto kupić Call of Duty: Vanguard?

Call of Duty w swojej przepastnej historii miało wzloty i upadki, ale jeszcze żadna odsłona tak bardzo mnie nie rozczarowała jak właśnie Vanguard. I nie zrozumcie mnie źle, to dalej solidny tytuł z przyjemnym strzelaniem, niezwykle piękną oprawą audiowizualną i fantastycznym trybem sieciowym, ale mnóstwo podjętych w trakcie jego tworzenia decyzji okazało się zwyczajnie nietrafionych. Nijaka i oderwana od sztampowych misji fabuła oraz boleśnie wręcz nudne zombiaki, a także pomniejsze bolączki w postaci drobnych błędów i momentami beznadziejnie głupiego AI przeciwników sprawia, że odbiór całości jest zdecydowanie mniej pozytywny niż mógłby być. Jeżeli w Call of Duty liczy się dla was przede wszystkim tryb wieloosobowy – warto, jak co roku. Jeżeli jednak liczyliście na świetnie zrealizowaną kampanię lub wesołą rozpierduchę z zombiakami w roli głównej, to cóż… lepiej sięgnąć po Call of Duty: WWII. 

Plusy
  • Oprawa audiowizualna
  • Przyjemny, "cięższy" gameplay
  • Różnorodne teatry działań
  • Multi bawi jak zawsze
Minusy
  • Rozczarowująca kampania fabularna
  • Pozbawione polotu misje
  • Zbędne umiejętności bohaterów
  • Wybrakowany i powolny tryb Zombie
  • Przeciwnicy niegrzeszący inteligencją
  • Pomniejsze błędy
7
Ocenił Konrad Noga
Recenzja gry na Xbox Series X

Recenzja powstała na podstawie rozgrywki z konsoli Xbox Series X

Recenzje gier OpenCritic