Zeszłoroczne Oscary zostały naznaczone przez wielką wpadkę przy wręczaniu statuetki za najlepszy film roku. Nawet osoby nieinteresujące się kinem doskonale pamiętają tamte obrazki, gdzie niespodziewana radość twórców Moonlight, kontrastowała ze zmieszaniem odbierających nagrodę autorów La La Land. Trzeba jednak przyznać, że poziom nominowanych filmów był bardzo wyrównany. Często ma się po jednym, może dwóch faworytów, za których trzyma się kciuki, ale na zeszłorocznej gali filmów zasługujących na wyróżnienie było o wiele więcej. Trójka najważniejszych tytułów musiała znaleźć się w rankingu filmów 2017 roku, inaczej można byłoby taką top listę uznać za wybrakowaną. Ale również kino superbohaterskie trzymało się w tym roku zaskakująco dobrze, choć nie było to główną zasługą ani Disneya, ani tym bardziej Warner Bros, czy nowa fala tzw. post-horrorów, które stanowią remedium dla osób skutecznie omijających klasyczne straszaki. Poniżej znajdziecie listę 15 moim zdaniem najlepszych filmów 2017 roku, które miały swoje polskie premiery w zeszłym roku, zarówno w kinie, jak i na VOD czy platformach streamingowych.
Wyróżnienia: Kłamstwo, LEGO BATMAN: FILM, Moonlight, Life, Power Rangers, Klient, Uciekaj!, Strażnicy Galaktyki vol. 2, Spider-Man: Homecoming , Na pokuszenie, To, Twój Vincent, Skazany, A Ghost Story, Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem, Jumanji: Przygoda w dżungli, Paddington 2, Shin Gojira, Monstrum.
Top 15 najlepszych filmów 2017 roku
15. Mother!
Ten film najmocniej podzielił publikę. Na festiwalu w Wenecji dzieło Darrena Aronofsky’ego było długo wygwizdywane, również krytycy i recenzenci nie szczędzili ostrych słów skierowanych zarówno do filmu jak i jego twórcy. Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy masowa publika miała okazję wybrać się do kina i stwierdziła, że jednak nie jest to produkcja tak zła, jak ją malują. Oczywiście Mother! wciąż dzieliła widownię, ale już z mniejszą skrajnością. Ale tak rodzą się filmy wielkie, niezrozumiałe dzieła w chwili obecnej, wyniesione na piedestał po śmierci twórcy. Może i Mother! to nie grozi, bo to tylko i aż świetna twórcza interpretacja Biblii według Aronofsky’ego, ale była to jedyna produkcja, która wzbudziła we mnie żywe poczucie lęku i strachu, czegoś, co ostatnio udało się Zwierzętom Nocy Toma Forda, zresztą mojego filmu 2016 roku. W Mother! zakrada się nieco pretensjonalności reżysera, ale na tyle kontrolowanej, że nie odbiera się jej jako wadę. Do tego wąskie, zamykające główną bohaterkę kadry, rewelacyjna stylistyka oraz praca kamery. A wszystko to można odczytać zarówno jako współczesną przypowieść według doskonale znanego kanonu biblijnego, jak i posłużenie się wieloma teologicznymi metaforami tłumaczącymi skomplikowane życie artysty. Obojętnie, którą interpretację się wybierze, Mother! to dzieło spełnione.
14. Moonlight
Zeszłorocznego laureata Oscara nie mogło oczywiście zabraknąć na tej liście. Choć wśród trójki najważniejszych faworytów, film Barry’ego Jenkinsa najmniej przypadł mi do gustu, to nie mogę nie docenić subtelności oraz uniwersalności opowiedzianej w filmie historii. Moonlight można przypiąć łatkę inicjacyjnego filmu o czarnoskórym geju, ale nie byłoby to nawet ćwierć prawdy. Jest to opowieść przede wszystkim o poszukiwaniu własnej tożsamości, zarówno etnicznej jak i płciowej, gdzie główny bohater jest tylko figurą, którą można odnieść do własnego życia lub kogoś znajomego. Do tego Barry Jenkins prezentuje nam bohatera w trzech różnych odstępach czasowych: jako kilkulatka poznającego świat, nastolatka szukającego własnego miejsca, oraz dorosłego mężczyzny, czyli konsekwencji wszystkiego co do tej pory spotkało go w życiu. I właśnie ten ostatni segment nie pozwala mi nazwać Moonlight arcydziełem. Najlepsza pierwsza część i niezwykle interesująca druga pozwala na taką tezę, ale gdy przychodzi trzecia, będąca podsumowaniem, coś w dziele Barry’ego Jenkinsa zaczyna się psuć, a powtarzanie tych samych wniosków traci na znaczeniu. Niemniej Moonlight to bardzo ważne i wrażliwe kino, które ani myśli szantażować widza emocjonalnie.
13. Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi
Ostatni Jedi wywołał u mnie cały szereg sprzecznych ze sobą emocji. Z jednej strony Rian Johnson nie poszedł po linii najmniejszego oporu i nie dość, że nie skopiował gotowych rozwiązań z Imperium Kontratakuje, to jeszcze zaprezentował coś zupełnie nowego i odświeżającego dla serii. Przedstawienie dosyć linearnej historii, z zaledwie dwoma pobocznymi wątkami oraz paroma pomniejszymi, mogło skonfundować fanów oczekujących kolejnych zapierających dech w piersiach kosmicznych batalii czy walk na miecze świetlne. Ostatni Jedi nie jest najlepszym filmem, ale to świetne Gwiezdne wojny i w tym tkwi największa siła produkcji Riana Johnsona. O filmie można dyskutować godzinami, bo wiele elementów jest po prostu złych, inne jawnie kpią z widzów, zaś zbyt duża liczba żartów szybko zaczyna męczyć, ale ciężko tej części Gwiezdnych wojen odmówić odwagi. Na deser zostają świetne sceny akcji, które swoją skalą z pewnością nikogo nie podekscytują, ale już jakością i pomysłem ich wykonania jak najbardziej. Gdyby w dziewiątej części Rian Johnson połączył siły z J.J. Abramsem, dostalibyśmy film idealny.
12. Zło we mnie
Post-horrory to szczególny podgatunek, który zawsze był obecny poza kinem głównego nurtu, ale dopiero w zeszłym roku mieliśmy możliwość oglądania takich produkcji na dużym ekranie. Jedną z takich perełek jest Zło we mnie, pierwszy film Oza Perkinsa, syna Anthony’ego Perkinsa, czyli filmowego Normana Batesa. Koligacje rodzinne jak najbardziej sprzyjały reżyserowi wejście w gatunek horrorów. Zamiast jednak konkurować z Obecnością czy serią Sinister, Oz Perkins postanowił straszyć widzów nie wyskakującymi nagle potworami, ale ciężką, duszą i niezwykle klimatyczną atmosferą pierwotnej grozy. Boimy się nie tego co widzimy, ale tego, czego nie znamy, co może się zaraz zdarzyć, a niepewność dodatkowo pcha nas ku mrocznej przepaści. I taki jest właśnie Zło we mnie, arthouse’owe kino grozy, które imponuje interesującą historią, zaś przykuwa do ekranu atmosferą grozy. Do tegi świetnie zagrany przez Kiernan Shipkę, Lucy Boynton i Emmę Roberts.
11. The Square
Ruben Östlund rywalizował o Złotą Palmę w Cannes z Michaelem Haneke, Sofią Coppolą, François Ozonem i Yorgosem Lanthimosem, ale to właśnie Szwed wyjechał z Francji ze statuetką. I słusznie, bo jego The Square otwiera nowy rozdział w samej krytyce sztuki jak i jej rozumieniu. Dzisiaj sztuką można nazwać wszystko. Ortodoksi nie zgodzą się z tym stwierdzeniem, bo dla nich sztuka musi nieść ze sobą pewne wartości, szczególnie te artystyczne, cieszące oko. The Square krytykuje sztukę, ale też krytykuje krytykę sztuki jako takiej, przy czym Östlund wyraźnie zaznaczył, że sztuka może służyć za społeczny komentarz, ale jednocześnie stanowić początek dyskursu o granicach sztuki i czy w ogóle takowe istnieją. Sztuka nowoczesna jest zwariowana i trudna do oceny, a The Square próbuje przybliżyć nam to środowisko i robi to w świetny sposób. Co prawda Ruben Östlund nie dopiął wszystkich wątków tak jak należy, a film zdaje się być nieco za długi, szczególnie w zakończeniu, ale The Square to artystyczne i autorskie kino na takim poziomie, że chciałoby się je oglądać częściej.