Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie – recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie1
foto: Lucasfilm

Jestem zły. Rozczarowany. Smutny. Naprawdę wierzyłem, że J.J. Abrams jest w stanie naprawić wszystko to, co Johnson w „Ostatnim Jedi” zrobił źle. Wierzyłem, że reżyser odtwórczej siódmej części sagi, ale oddającej szacunek starej trylogii, będzie w stanie godnie zakończyć trwającą czterdzieści lat historię rodu Skywalkerów. Mocno zaciskałem kciuki, żeby wszystkie nierozwiązane tajemnice z „Przebudzenia mocy”, otrzymały swoje satysfakcjonujące rozwiązania, a stare postacie mogły liczyć na takie samo poszanowanie, jak Han czy Lei w poprzednim filmie Abramsa. W końcu czekałem na prawdziwe wizualne fajerwerki. Zwiastuny pokazywały, że będzie można na to liczyć, ale finalnie nawet pod tym względem „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” nie spełniły moich oczekiwań. Z przykrością patrzy się na ostatnią, finałową część sagi, która ma niewiele dobrych elementów. Ale nie za wszystkie błędy dziewiątej części należy obwiniać J.J. Abramsa.

Reżyser musiał posprzątać bałagan pozostawiony przez film Johnsona i bierze się za to już od pierwszych minut. Jeżeli „Przebudzenie mocy” zostawiło jakieś palące pytania, które „Ostatni Jedi” nie rozwiązał, to w „Skywalker. Odrodzenie” otrzymamy na nie odpowiedzi. Niestety z żadnego z nich nie można być w pełni zadowolonym. Wyraźnie czuć, że dwie i pół godziny czasu trwania filmu, to zbyt krótki metraż, aby wszystkie kwestie odpowiednio poprowadzić, a przy tym godnie zakończyć, aby emocjonalnie wybrzmiały tak, jak powinny. Zamiast tego otrzymujemy narracyjny chaos, gdzie akcja gna na złamanie karku, bo oprócz odpowiedzi, film musi również poprowadzić własną historię. Stawka jest jednak wysoka, bo kolejny raz ważą się losy całej galaktyki, przez co dziewiąta część nieznośnie od samego początku startuje z wysokiego tonu, który próbuje utrzymać aż do samego końca, ale przez brak czasu i najróżniejsze głupoty, które zmieściłyby się na Gwiezdnym Niszczycielu, tej stawki w ogóle nie czuć.

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie2
foto: Lucasfilm

„Skywalker. Odrodzenie” nie chce być kopią „Powrotu Jedi” do tego stopnia, że aż posłuży się wszelkimi złymi fabularnymi zabiegami, aby tym razem nikt Abramsa nie posądził o kopiowanie ze starej trylogii. Jeszcze żaden film spod znaku Gwiezdnych wojen nie miał tak tragicznie napisanego scenariusza, poukładanego z samych głupot, nielogiczności i szczęśliwych zbiegów okoliczności, które nawet ingerencją mocy nie można ich wytłumaczyć. Jakby tego było mało, Abrams dużo wcześniej sygnalizuje wszelkie zwroty akcji, które są tak oczywiste i przewidywalne, że gdy wreszcie otrzymujemy ich potwierdzenie, nie mamy ochoty gratulować swojej przenikliwości, ale jedynie parsknąć śmiechem, że twórcy posunęli się do najbardziej banalnych, prostych i bezpiecznych rozwiązań, które miały być ukłonem dla tych fanów, którzy najgłośniej narzekali na „Ostatniego Jedi”. Inna sprawa, że film wyraźnie kpi z inteligencji widzów, nie potrafiąc dotrzymać konsekwencji nawet w tak banalnych sprawach, jak kolor miecza świetlnego.

Nie najlepiej dzieje się również wśród postaci, zarówno starych, jak i nowych. Niektórzy z nich otrzymują sceny, które mają być emocjonalne i nostalgiczne, ale wcześniej czy później okazuje się, że to tylko tanie sztuczki. Co gorsza, Abrams za pomocą postaci, nie tylko wszystko dokładnie tłumaczy, żeby żaden widz się ani na moment nie pogubił, ale również wskazuje nam, jakie emocje powinniśmy czuć w danej scenie. Fatalnie również wyszedł powrót starych bohaterów. Lando kompletnie nie ma w „Skywalker. Odrodzenie” nic do roboty, a grający go Billy Dee Williams, zamiast emanować charyzmą, naturalną dla tej postaci, wyczuwalne od niego jest jedynie zmęczenie, że ktoś raz jeszcze zdecydował go przebrać w stare, przyciasne ciuchy. Przywrócenie do sagi Imperatora także nie działa tak, jak powinno. Jest to postać tak samo niepotrzebna nowej trylogii, co zmarnowana, gdzie jej motywacje zmieniają się dokładnie wtedy, kiedy taki zabieg wygodny był dla scenarzystów.

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie3
foto: Lucasfilm

O nowych postaciach nawet nie ma co wspominać, bo poza Babu Frikiem i droidem D-O nikt nie zapada w pamięci. Mają oni mało czasu ekranowego, ale przynajmniej wyróżniają się komediowym charakterem ich scen. Abrams w dalszym ciągu ma jakieś uprzedzenia do R2-D2, bo niewiele go więcej niż w „Przebudzeniu mocy”, a Rose Tico jako pozostałość po „Ostatnim Jedi”, przewija się na ekranie gdzieś w tle, nie mając żadnej funkcji, nawet w relacjach z Finnem, który zdaje się, że ma nowy obiekt westchnień. Przynajmniej tyle dobrego, że Rey i Kylo wciąż tworzą świetny duet, choć zakończenie ich wspólnego wątku to czysty fanserwis, który słusznie został wyśmiany przez publiczność na sali podczas mojego seansu. Warto jednak pochwalić Adama Drivera, który aktorsko pozostawia całą resztę daleko w tyle i pomimo słabego wątku, potrafił on wbrew scenariuszowi stworzyć najciekawszą i najlepszą postać tego filmu. Dla aktora takiej klasy nie było to jednak trudne, gdy zaraz po nim najciekawiej wypadają droidy i animatroniczne kukiełki.

„Przebudzenie mocy” to najpiękniejszy wizualnie film z całej sagi. J.J. Abrams każdy kadr odpowiednio dopieścił, dzięki temu film praktycznie złożony jest ze scen zapadających w pamięci. Ostrzyłem więc sobie zęby na kolejną wizualną ucztę w „Skywalker. Odrodzenie”. Choć nie zabrakło świetnych, klimatycznych scen z wysokiej jakości efektami specjalnymi, to w filmie nie ma nic pod tym względem zaskakującego. Twórcy postawili tym razem na ilość, a nie jakość, co zresztą widać w finałowej bitwie, gdzie najwyraźniej wszelkie braki i niedoskonałości, również wspomniany wcześniej fatalny scenariusz i fabularne głupoty, starano się zakryć dodaniem kolejnej setki statków gdzieś w tle. I co z tego, że po obu stronach konfliktu flota złożona jest z wielkich, śmiercionośnych okrętów, lub niewielkich, ale szybkich statków, skoro kamera i tak śledzi tylko te najważniejsze postacie, zupełnie ignorując, że gdzieś tam rozgrywa się wielka bitwa z tysiącami uczestników.

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie4
foto: Lucasfilm

„Skywalker. Odrodzenie” mogłoby być udanym zwieńczeniem serii, gdyby nie „Ostatni Jedi”. Większość fabularnych rewelacji z dziewiątej części naprawdę mogłaby zadziałać, gdyby została odpowiednio podbudowana. Samo pochodzenie Rey jest bardzo ciekawym zabiegiem, ale w tym filmie przedstawionym w kuriozalny sposób. Gdybyśmy o jej rodzicach dowiedzieli się w poprzedniej części, a w tej poznali tego konsekwencje, ten wątek mógłby rewelacyjnie wywrzeć wpływ na całą historię. Abramsowi zabrakło jednak czasu, który jak się teraz okazuje, w zły sposób wykorzystał Rian Johnson. Ale nie ma co też winić Johnsona, bo jego autorska wizja wciąż mogłaby się obronić, gdyby Abrams nie zdecydował się wszystkich wypracowanych rzeczy w „ósemce”, wyrzucić tym filmem do kosza. Może gdyby J.J. Abrams dostał wszystkie trzy części dla siebie, otrzymalibyśmy satysfakcjonującą, spójną trylogię. „Skywalker. Odrodzenie” trwa jednak zbyt krótko, aby jednocześnie gasić pożar po Johnsonie, nie narażać się fanom oraz kontynuować całą historię rozpoczętą w „Przebudzeniu mocy”.

Jest mi okropnie przykro i żal, że „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” to najgorsza część całej serii. Miał być epicki, emocjonalny i wzruszający finał, kończący całą sagę, a zamiast tego dostaliśmy chaotyczny, pozbawiony finezji, prosty, bezpieczny i niesamowicie głupi film, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Po „Skywalker. Odrodzenie” pozostaje najgorsza z możliwych konkluzja, że nowa trylogia w ogóle nie była potrzebna. Osoby kończące sagę na szóstej części, kompletnie nic nie stracą nie oglądając trzech kolejnych filmów. Sięgając pamięcią do „Przebudzenia mocy”, pamiętam jak tamten film rozbudził we mnie ogromne nadzieje, że po tylu latach dostaniemy takie „Gwiezdne wojny”, na jakie fani zasługują. Teraz na końcu drogi jestem niesamowicie rozczarowany, smutny i zły, że historia rodu Skywalkerów kończy się w taki sposób.

Recenzja Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Miał być epicki, emocjonalny i wzruszający finał, kończący całą sagę, a zamiast tego dostaliśmy chaotyczny, pozbawiony finezji, prosty, bezpieczny i niesamowicie głupi film, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Po „Skywalker. Odrodzenie” pozostaje najgorsza z możliwych konkluzja, że nowa trylogia w ogóle nie była potrzebna.
3
Ocenił Radosław Krajewski