Po dwóch ostatnich romansach z kinem blockbusterowym, Guy Ritchie postanowił wrócić do początków swojej reżyserskiej kariery. Wybrał się na Wyspy, tam skompletował obsadę złożoną ze śmietanki Brytyjskich aktorów, zaprosił do współpracy dwóch Amerykanów i kilku aktorów azjatyckiego pochodzenia, aby wejść na plan kolejnej kryminalnej komedii. Dżentelmeni oferują więc wszystko to, z czego jedni Ritchiego pokochali, zaś drudzy znienawidzili. Niczym główni bohaterowie, ten film nie bierze jeńców.
Potentat marihuanowego biznesu Mickey Pearson (Matthew McConaughey), postanawia odejść na zasłużoną emeryturę. Szuka więc kupca, na jego pokaźną infrastrukturę. Zgłasza się do biznesmena Matthew Berger (Jeremy Strong), którego zachęca do transakcji, pokazując mu jedną ze swoich placówek. Następnego dnia zakład zostaje obrabowany przez zawodników, którymi opiekuje się Trener (Colin Farrell). Nazajutrz do Mickeya przychodzi Suche Oko (Henry Golding) z propozycją kupna biznesu, jednak za dużo niższą kwotę, niż tę proponowaną Bergerowi. Na tropie wielkiej intrygi w kryminalnym półświatku jest prywatny detektyw Fletcher (Hugh Grant), który z polecenia redaktora naczelnego Dużego Dave’a (Eddie Marsan), ma znaleźć brudy na Pearsona. Fletcher rozpoczyna szantaż Raymonda (Charlie Hunnam), prawej ręki Mickeya, nie zdając sobie jednak sprawy, że gra toczy się o wiele wyższą stawkę.
Niech nie zmyli was powyższy opis. Tak naprawdę stworzona przez Ritchiego intryga wcale nie jest aż tak skomplikowana, choć reżyser początkowo bardzo próbuje ją zagmatwać, poprzez łączenie retrospekcji z niewiarygodną opowieścią Fletchera z iście filmowym upodobaniem. Dziennikarz jako niespełniony scenarzysta, do swojego długiego szantażu, co rusz wprowadza elementy, które jak sam twierdzi, mają podnieść poziom filmowej atrakcji. Daje to pełne pole do popisu reżyserowi, którzy co jakiś czas może wpleść w historię swoje charakterystyczne elementy, jak przedstawienie zdarzenia od nowa, czy dodanie nowej perspektywy poprzednim scenom. Fani Ritchiego nie poczują się więc zawiedzeni, bo indywidualny styl reżysera jest obecny od pierwszej do ostatniej minuty, jednocześnie pozbawiony jest manieryzmów znanych z Króla Artura, czy wysłużonych sztuczek inscenizacyjnych, które nie działały już w Aladynie.
Zamiast szybkiej akcji z obowiązkowymi pościgami i efekciarskich strzelanin, w Dżentelmenach na pierwszym miejscu stoi historia. Gdy już poznamy rozstawienie wszystkich pionków na szachownicy, rozpoczyna się dosyć przewidywalna, ale niepozbawiona uroku i fascynująca do samego końca intryga. Zdarzają się Ritchiemu potknięcia, ale całość ma na tyle dobre tempo, do tego okraszone wieloma elementami humorystycznymi, że nie przeszkadzają one za bardzo w dobrej zabawie podczas seansu. Reżyser niespecjalnie kryje się z tym, że nakręcił film, który ma przede wszystkim dawać widzom ogromną radochę, dlatego wszystko to jest tak bardzo przerysowane, ale nie karykaturalne, czy kiczowate. Choć w końcówce wkrada się nieco tendencyjności, gdy zwroty fabularne są gonione przez samych siebie, jakby Ritchie nie wiedział w którym momencie powinien przestać, aby nie przekraczać granicy. Pomimo tego po filmie nie pozostaje złe wrażenie, a jedynie poczucie bezkompromisowej zabawy.
Pod względem aktorskim to jeden z najlepszych filmów Guya Ritchiego. Po kilku długich, mało przychylnych latach dla Matthew McConaugheya, aktor wreszcie dostał szansę, aby przypomnieć o sobie światu i wykorzystał ją bezbłędnie. Tym bardziej, że miał utrudnione zadanie przez rewelacyjnego Hugh Granta, który nadał swojemu bohaterowi odstręczającej oślizgłości, który zrobi wszystko, aby jak najwięcej zarobić na swojej pracy. Ale jeszcze lepszy jest Colin Farrell, który tak niesamowicie bawi się rolą, że Ritchie powinien poważnie rozważyć stworzenie spin-offu z tym bohaterem. A przecież w obsadzie jest jeszcze doskonały Charlie Hunnam, skutecznie zmazujący złe wrażenie po jego interpretacji Króla Artura, czy Jeremy Strong pokazujący klasę w każdej scenie. Tyle tu aktorskiego dobra, że nie wspomniałem nawet jeszcze o Michelle Dockery, Henrym Goldingu i Eddiem Marsanie, którzy również wnieśli się na swoje wyżyny.
Dżentelmeni spełniają swoje zadanie jako wysokiej klasy kino rozrywkowe. Ritchie z premedytacją zrobił krok w tył, uwalniając się od dużych i głośnych blockbusterów, aby nakręcić autorski film w gatunku i stylu, w którym czuje się najlepiej. To zaprocentowało jednym z jego najlepszych filmów, po który będzie można sięgnąć nawet wtedy, gdy na pamięć będzie znało się całą intrygę.