Jeżeli na długo przed premierą, branżowe media donoszą o problemach produkcyjnych filmu, można śmiało założyć, że obraz ten będzie artystyczną klapą. Czasami udaje się taką produkcję jeszcze uratować, czyniąc ją nie tyle złą, co rozczarowującą. Skutek pozostaje jednak taki sam, czyli finansowa klapa filmu. „ Doktor Dolittle” zapowiadał się na świetne przygodowe widowisko, w gwiazdorskiej obsadzie, szczególnie tej podkładającej głos cyfrowym zwierzętom. Z zapowiedzi zostało niewiele, a dziennikarze nie oszczędzili filmu nawet w dzień premiery, donosząc o wielkich problemach z tym filmem. Po porażce Kotów, Universal zarzyna kolejną serię ze zwierzętami, nudnym i pozbawionym ducha przygody filmem z najsłynniejszym weterynarzem świata.
Doktor John Dolittle (Robert Downey Jr.) jako jedyny człowiek na planecie, potrafi rozmawiać ze zwierzętami. Wraz z ukochaną małżonką Lily (Kasia Smutniak) otwiera gabinet i pensjonat dla chorych zwierząt. Tłumy ustawiają się w kolejce, aby słynny doktor wyleczył ich zwierzę, zarówno z fizycznych dolegliwości, jak i tych natury psychicznej. Wszystko zmienia się w momencie, gdy Lily ginie podczas morskiej wyprawy na tajemniczą wyspę. Pogrążony w żałobie Dolittle zamyka klinikę, żyjąc wyłącznie w otoczeniu najbliższych mu zwierząt. Jednak utalentowany lekarz będzie musiał stawić czoła nowemu wyzwaniu – uratowaniu życia samej królowej (Jessie Buckley) oraz wzięcia pod swoje skrzydła młodego i ambitnego ucznia Tommy’ego Stubbinsa (Harry Collett), pragnącego zostać kiedyś weterynarzem.
Film otwiera ciekawie zrealizowana animowana wstawka, przedstawiająca w telegraficznym skrócie, wspólną przeszłość Johna Dolittle’a i jego żony. Szkoda, że studio nie postawiło właśnie na taką formę przywrócenia do życia słynnego weterynarza. Zamiast manierycznego Roberta Downeya Jr. i cyfrowych zwierząt, dostalibyśmy pierwszoligową animację, która swoim unikatowym stylem, mogłaby przyciągnąć zarówno starszych, jak i młodszych widzów. Byłoby to zapewne o wiele ciekawsze niż produkt finalny, który wyraźnie został skierowany do jak najmłodszego widza. Właśnie ze względu na infantylizację opowieści, na „Doktora Dolittle” czekaliśmy dodatkowe kilka miesięcy. W dosyć krótkiej, bo trwającej dziewięćdziesiąt minut opowieści, wyraźnie czuć częste zmiany tonacji i montażowe cięcia, mające dodać nowe sceny i żarty, które przypodobają się najmłodszym dzieciom. Przez co z obrazu Stephena Gaghana zrobił się istny potwór Frankensteina, przypominający najgorsze aktorskie produkcje dla dzieci z początku XXI wieku, pełne nieznośnego kiczu i tandety.
Historia jest do bólu przewidywalna, a schemat popadania w coraz to większe tarapaty przez doktora i jego zwierzęcą świtę, wyczerpuje się już na samym początku wyprawy. Psuje to poczucie zagłębienia się w przygodę wraz z bohaterami filmu. Zanim ją poczujecie, okazuje się, że Dolittle dotarł już do docelowego miejsca, a obraz lada chwila się skończy. „Doktor Dolittle” ma ogromny problem z tempem, co jest pokłosiem wielu dokrętek, przepisywania scenariusza i zmian reżyserów. Przez kolejne sceny akcji i mało wybredne żarty, brakuje momentów przestojów, dzięki którym poznalibyśmy lepiej bohaterów. Co prawda jest chociażby bojący się wszystkiego goryl Czi-Czi, wiecznie zmarznięty miś polarny Yoshi, czy kacza Dab-Dab myląca narzędzia z warzywami, ale poza walką z ich przypadłościami, niewiele więcej mają do zaoferowania.
Robert Downey Jr. w ostatnich latach pochłonięty był wyłącznie rolą Tony’ego Starka w uniwersum Marvela. Teraz gdy uwolnił się od ciężaru szkarłatnej zbroi, może wykazać się aktorsko w innych rolach. Na to jednak będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, bo jako doktor Dolittle bliżej mu do Johnny’ego Deppa w roli Jacka Sparrowa. Jego Dolittle jest ekscentryczny i neurotyczny, ale Downey Jr. robi z niego postać skrajnie pretensjonalną, mająca swoją dziwnością bawić dzieci, przy tym irytując dorosłych widzów. Dolittle w jego wykonaniu to doprowadzenie do maksimum najgorszych cech Tony’ego Starka oraz Sherlocka Holmesa i wyłącznie z tych elementów zbudowanie postaci doktora.
„Doktor Dolittle” może spodobać się młodym widzom, tak jak przed laty „Looney Tunes znowu w akcji” czy „Garfield”, ale starsza publika nie znajdzie tu niczego interesującego, a wszechobecna infantylność jedynie będzie ich odrzucać. Kiepska, pretekstowa fabuła, brak poczucia przeżywania przygody, widoczne gołym okiem produkcyjne problemy i ogólna nuda, pogrążyły nowym film o doktorze Dolittle. Zapewne o tej postaci nie usłyszymy przez kolejne kilkanaście lat, a Universal powinno poważnie zastanowić się nad wydatkami, bo w segmencie wysokobudżetowych filmów kiepsko sobie ostatnio radzą.