Pierwsza moja myśl po ujrzeniu zwiastuna Remnant: From the Ashes w trakcie E3 brzmiała „o, takie coopowe soulsy ze strzelaniem”. Jestem też absolutnie pewien, że nie tylko ja tak miałem, bo widok pełnych uników, dramatycznych starć z wielkimi bossami sam przywołuje takowe skojarzenia do głowy. Jeżeli zatem i Wy pomyśleliście tak samo, to mam dla Was dobrą wiadomość – jesteście całkiem niezłymi detektywami, bo Remnant jest dokładnie coopowymi soulsami ze strzelaniem.
Już pierwsze chwile po uruchomieniu gry udowadniają tę tezę, kiedy to wykreowaną przez siebie, bezimienną postacią trafiamy na miotaną sztormem łódkę, a chwilę później dobijamy do brzegu, by tam w trudach i znoju spróbować uratować Ziemię. Świat trafił szlag, kiedy kontrolę nad nim nagle zaczął przejmować tajemniczy Root – degradująca wszystko i wszystkich siła objawiająca się przez wyrastające spod ziemi, oplatające budynki korzenie. Nie wiemy, skąd wziął się ten dziwny przeciwnik, ani jaki jest jego cel. Wiemy wyłącznie, że aby uratować nie tylko naszą rasę, ale i całą planetę dostać musimy się do majaczącej na horyzoncie wieży.
Fabuła, podobnie jak w innych grach tego typu, nie jest opowiadana wprost. Przechodząc Remnanta można niemalże kompletnie ją pominąć nie zatrzymując się ani na krok, idąc tylko przed siebie ku napisom końcowym. Z resztą wcale nie trudno jest zupełnie przypadkowo ominąć sporą część historii, jak z resztą w pewnym momencie przydarzyło się mi. To zarówno piękno, jak i przekleństwo opowieści przekazywanych szczątkowo poprzez dialogi, opisy przedmiotów oraz poukrywane wpisy ludzi z przeszłości. Remnant i tak ma się na tym polu całkiem nieźle, bo nawet grając na przysłowiową pałę czegoś tam się dowiemy, choć najprawdopodobniej nie zrozumiemy świata gry tak dobrze, jak wtedy, kiedy mocno skupimy się na śledzeniu opowieści i wczytywaniu się w każdy skrawek tekstu.
Z resztą i tak nawet w trakcie jednego przejścia nie ujrzymy wszystkiego, co twórcy dla nas przygotowali, bowiem Remnant: From the Ashes jest do pewnego stopnia proceduralnie generowany. Każdy odwiedzany przez nas świat podzielono na kilka mniejszych lokacji, z których my odwiedzimy jedynie połowę, zależnie od tego, co wylosowała dla nas gra. Oczywiście zmiany te nie będą w żaden sposób drastyczne. Wszystkie lokacje w obrębie danej planety są utrzymane w jednorodnym stylu, a główne różnice polegają na bossach, którzy staną na naszej drodze. Tutaj warto również zaznaczyć, że twórcy gry szykują aktualizację, która umożliwi graczom powalczenie z pozostałymi „szefami” po ukończeniu fabuły.
To całkiem ciekawa opcja dla tych, którym po napisach końcowych mało będzie Remnanta, bo system walki (czyli clou produkcji) jest w nim naprawdę przyjemny. Ważną informacją dla planujących kupno tego tytułu będzie fakt, że w moim odczuciu jest to bardziej strzelanka aniżeli slasher. Będąc graczem jako tako zaprawionym w zmaganiach z soulslike’ami na start wybrałem klasę przeznaczoną do walki na bliski dystans (dostępne są również średnio- i dalekodystansowe) błędnie zakładając, że potężny młot jako broń główna oraz pomocnicza strzelba pozwolą mi poczuć się jak w domu. Z początku dawało to pożądane efekty, ale wraz z kolejnymi godzinami zabawy mój wierny shotgun coraz bardziej dominował w trakcie walki, aż do momentu, w którym młot poszedł w odstawkę. I szczerze? Z takim podejściem powinno się rozpoczynać swoją przygodę z Remnantem – myśląc o nim jako o coopowym shooterze.
Przemawia za tym też fakt, że w remnantowskim machaniu mieczykiem brakuje finezji i polotu, którym obdarzone zostały bronie palne. Walka bronią białą opiera się wyłącznie na naciskaniu jednego przycisku i wyprowadzania trójruchowych kombinacji podczas gdy biorąc do ręki karabin lub strzelbę, do dyspozycji dostajemy także specjalne modyfikacje pozwalające naszym spluwom choćby na wypluwanie amunicji zapalającej lub zasadzanie przyciągającej uwagę wrogów rośliny. Niby nie jest to dużo, ale tyle wystarczy by walka w zwarciu przestała kogokolwiek interesować. Dodatkowo jeżeli chodzi o ilość uzbrojenia to wszelakiej maści karabinów i pistoletów wpada w nasze łapki dużo więcej niż mieczy czy toporów. Ba, tych ostatnich nie zdobywa się w ogóle, a jedyną opcją na pozyskanie nowego sprzętu to kupno broni startowych innych klas u handlarza.
Jak w przypadku każdego tytułu ochrzczonego mianem soulslike’a, zawsze pada jedno ważne, ale to ważne pytanie. Czy jest trudno? No tak średnio bym powiedział. Jasne, bywa ciężko, ale głównie w początkowych fazach zabawy, zwłaszcza solowej. Kilkugodzinna batalia z Entem wciąż sprawia, że zgrzytam zębami, ale tak naprawdę poza nią nie było więcej momentów, w których zaciąłbym się na dłużej. Nawet grając samemu większość bossów udawało mi się pokonać za pierwszym lub drugim podejściem, a już kiedy dołączyli do mnie inni gracze – Remnant stał się spacerkiem po parku. Pamiętajmy jednak, że mówimy tutaj w kategoriach „soulslike’owych”, a więc ten „spacerek po parku” nadal dostarczał mnóstwo emocji i pełen był momentów, w których kolejne starcia kończyłem na brzegu fotela. Zatem choć nie jest to wybitnie trudna gra, wciąż wymagać będzie od nas skupienia i dobrego refleksu, a ten zastrzyk adrenaliny od czasu do czasu sprawia, że cały czas chce się do niej wracać.
Dla bardziej wymagających graczy dostępne są również trudniejsze tryby rozgrywki i to właśnie do nich warto jest zebrać zgraną ekipę, z którą wyruszymy w bój, co jest o tyle proste, że gracze mogą dołączyć do nas w dowolnym momencie tyle tylko, że fizycznie w świecie pojawić będą się mogli dopiero przy następnym punkcie kontrolnym. Aczkolwiek pamiętać trzeba, że fabuła ruszy dalej wyłącznie w grze hosta, a światy pozostałych graczy pozostaną niezmienione. Co dość negatywnie mnie zaskoczyło, to brak jakiejkolwiek formy komunikacji między graczami zaimplementowanej w grze. Jest to dosyć niecodzienne w tytule, którym już w trakcie pierwszych zapowiedzi podkreślał wagę zabawy w kooperacji. Grając ze znajomymi można to obejść zewnętrznymi programami, ale przy coopie z randomami… Cóż, przygotujcie się na dużo kucania i strzelania w ściany w celu zwrócenia czyjejś uwagi.
Na uwagę zasługuje również projekt świata, który momentami potrafi zachwycić. Sam Remnant graficznie może i nie jest najładniejszą produkcją, ale wszystkie niedoskonałości nadrabia stylistką i fantastycznym designem lokacji. Antyczne świątynie, majaczące na horyzoncie szkielety przysypywanych piaskiem pustyni budynków czy choćby gigantyczne korzenie przejmujące władzę nad miastami są absolutnie przepiękne. Zdjęcia nie oddają tego jak świetnie wygląda to w ruchu, więc niestety będziecie musieli mi uwierzyć na słowo. Ale nie kłamię, lokacje aż chce się zwiedzać i to pomimo tego, że są one całkowicie liniowe.
Remnant: From the Ashes to taki sobie soulslike, ale nadal fantastyczna gra z ciekawym światem i bardzo przyjemną mechaniką walki. Pomniejsze niedoskonałości pokroju braku metod komunikacji (które ponoć mają ulec poprawie przyszłości) czy też bardzo podstawowy, bo polegający wyłącznie na podnoszeniu statystyk system rozwoju postaci, nie wpływają w żaden sposób na fakt, że w zabawa tutaj jest przednia. Świat chce się zwiedzać i podziwiać, a walki z różnorodnymi przeciwnikami i bossami to kopalnia adrenaliny i satysfakcji. Mogę śmiało powiedzieć, że Remnant: From the Ashes to zdecydowanie gra warta uwagi.