Twórczość Wesa Andersona jest bardzo łatwa do zaszufladkowania. Wystarczy obejrzeć jeden jego film, aby doskonale wiedzieć czego oczekiwać po kolejnych. Mimo to produkcje amerykańskiego reżysera mają w sobie magnetyczną energię, która przyciąga do kolejnych jego obrazów, i to nie tylko obeznanych z jego kinem entuzjastów, odwiecznych krytyków, ale również nieświadomych jeszcze niczego widzów. Jego filmy nie pozostawiają obojętnymi. Można jednocześnie zachwycać się scenografią, płynnością montażu, symetrycznymi kadrami czy klasyczną kompozycją fabularną, ale krytykować narracyjną powtarzalność, czy infantylność bohaterów stawianych w slapstickowych sytuacjach. Anderson kazał nam czekać na „Wyspę psów” aż cztery lata, co jest najdłuższym jak do tej pory okresem między jedną jego produkcją a drugą. Jednak już pierwsze sceny filmu udowadniają, ze warto było tyle czekać. „Wyspa psów” to istny park rozrywki dla każdego fana poklatkowych animacji wykorzystujących kukiełki.
Do Megasaki dotarł groźny wirus psiej grypy. Czworonogi masowo chorują, przez co stają się zagrożeniem dla mieszkańców miasta. Jakby tego było mało epidemiolodzy obawiają się, ze wirus może wkrótce zmutować i zacząć atakować ludzi. Burmistrz Kobayashi (Kunichi Nomura) decyduje się wydać dekret, nakazujący wywóz wszystkich psów na odległą wyspę, która przed laty służyła za malowniczy park rozrywki, później zaś centrum badania i próby wynalezienia leku na chorobę, aż w końcu skończyła jako wysypisko śmieci. Teraz na wyspie mają zamieszkać psy, a jego pierwszym mieszkańcem jest Ciapek (Liev Schreiber), opiekun i strażnik Atariego Kobayashiego (Koyu Rankin). Atari jest dalekim krewnym burmistrza, który adoptował chłopca po śmierci jego rodziców. Dwunastolatek po powrocie do zdrowia po wypadku, kradnie samolot i samotnie wyrusza na wyspę zamieszkaną przez psy. Jego celem jest odnalezienie swojego ukochanego czworonoga, a pomaga mu w tym Wódz (Bryan Cranston) z jego watahą. W międzyczasie Kobayashi walczy o reelekcję, po wygraniu której ma zamiar wymordować wszystkie psy na wyspie. Na tropie wielkiego spisku jest nastoletnia Tracy Walker (Greta Gerwig) z wymiany zagranicznej, która organizuje w swojej szkole grupę opowiadającą się za psami.
„Wyspę psów” można więc podzielić na dwa osobne wątki, które spinają się ze sobą dopiero w zakończeniu. Przygodowy wątek poszukiwań psa przez Atariego nie odbiega zbytnio od tego, do czego Wes Anderson przyzwyczaił nas w swoich filmach. Jego bohaterowie często rozpoczynali wielkie podróże, w których odkrywali samych siebie, ale przy okazji uczyli się empatii do drugiej osoby. Nie inaczej jest tym razem, gdzie głównym bohaterem nie jest wcale chłopiec, ale pies o imieniu Wódz. To on jest nieformalnym liderem psiego gangu, gdzie co prawda razem z Rexem, Królem, Szefem i Księciem w duchu demokracji głosują przed podjęciem każdej decyzji (zazwyczaj Wódz jest osamotniony w swoim zdaniu), ale zawsze podąża za resztą swojej ferajny. W toku trwania poszukiwań Ciapka, Wódz zdradza coraz więcej ze swojego życia. Od początku pozuje na dzikiego i nieoswojonego psa, niezaznającego nigdy rodzinnego ciepła, drapania za uchem czy aportowania, ale jego historia nie jest wcale tak prosto, jak na pozór mogłoby się wydawać.
Wes Anderson często ironizuje i opiera humor w swoim filmie na slapstickowych sytuacjach. Żarty często okazują się nieodpowiednie dla młodszego widza poprzez wykorzystanie w wielu gagach czarnego humoru, ale też w tym wszystkim reżyser nie zapomina, że jego bohaterowie nie są personifikacjami ludzi, a inteligentnymi zwierzętami. Wódz wielokrotnie powtarza, że jest w stanie gryź i najlepiej, żeby nikt nieproszony się do niego nie zbliżał. Jednocześnie stoi za tym traumatyczna opowieść, która mogłaby się stać alegorią do ludzkich przeżyć, ale wszystko to na dobrą sprawę opiera się na żarcie o naturę i instynkt zwierzęcia, nie mającej drugiego dna. W „Wyspie psów” takich metażartów jest wiele i tam gdzie można oczekiwać odniesień do natury człowieka, dostajemy tylko i aż ukazanie przeciętnego życia czworonoga z merdającym ogonem.
Humor w najnowszym filmie Andersona jest nadzwyczaj udany, ale nieco brakuje go w środkowej części filmu. Sporo czasu reżyser poświęcił za to na wątki polityczne, które okazują się infantylne i absurdalne, ale pasujące do takiej konwencji filmu. Burmistrz Kobayashi nie kryje się ze swoim uwielbieniem do kotów. Podczas wystąpień korzysta z pulpitu z logiem w kształcie głowy kota, na zebraniach miejskich, tak jak zresztą reszta składu rady, zabiera swojego ukochanego sierściucha, a na jego plecach można zaobserwować ogromny tatuaż z kotami podobny do tych, które posiadają członkowie jakuzy. Mamy więc tu klasyczny spór, między wiecznie knującymi, korupcyjnymi i mającymi zapędy autorytarne właścicielami kotów, a dobrymi i sprawiedliwymi psiarzami. Do tej pory psy w filmach Andersona nie miały łatwego życia i gdy tylko pojawiał się jakiś pies, od razu można było przypisać mu tragiczny los. Nie brakuje tego w „Wyspie psów”, ale tym razem reżyser postanowił wziąć sprawy we własne ręce i ten jeden raz oddać psom należyty szacunek i zarazem hołd. Bo co może cieszyć psiarzy bardziej, niż wygranie odwiecznego pojedynku z kociarzami?
Wes Anderson czerpie pełnymi garściami z kulturowego dziedzictwa Japonii. Nie brakuje więc bębnów taiko, pojedynków sumo, saun parowych, bohaterskich samurajów, podróżującego Atariego w niepasujących do kombinezonu pilota klapek getta obowiązkowo z białymi skarpetami. Jakby tego było mało większość postaci ludzkich to archetypiczni Japończycy, gdzie burmistrz Kobayashi wygląda jak mafijny boss, ubierający się zawsze w jasne garnitury, z białymi pasemkami na kruczoczarnej czuprynie i niewielkim wąsem pod nosem. Sporą część historii Anderson przedstawia za pomocą ukiyo-e, czyli specyficznego rodzaju malunków ukazujących „obrazy przemijającego świata”. I można czepiać się, że reżyser stereotypizuje Japonię, pokazując ją niczym z folderu turystycznego przeciętnego amerykańskiego biura podróży, ale wszystko to nadaje niesamowity klimat i zderzenie starej kultury i tradycji z nowoczesnością i postępem. Zresztą takie oskarżenia są nie na miejscu, bo Anderson nie tylko wykorzystuje japońskich aktorów do obsadzenia ich w rolach Japończyków, ale wszystkie wypowiadane przez nich dialogi są w ich ojczystym języku. Na początku filmu pojawia się plansza informująca, że niektóre kwestie nie zostały przetłumaczone. Chociażby dialogi Atariego nie zostały w ogóle przetłumaczone, jako że psy nie rozumieją jego języka i reagują wyłącznie na konkretne komendy. Identycznie jest przy niektórych przemówieniach Kobayashiego, ale w żadnym momencie nie sprawia to, że widz czuje się zakłopotany, bo łatwo dorobić sobie kontekst wyłącznie na podstawie tego, co widzimy na ekranie.
Zresztą dubbing to osobna kwestia w „Wyspie psów”. Anderson ma swoich ulubionych aktorów, których i tym razem nie zabrakło, ale do współpracy zaprosił też kilka nowych nazwisk. Lista nazwisk aktorów użyczających swoich głosów postaciom w filmie robi ogromne wrażenie. Bryan Cranston, Edward Norton, Bob Balaban, Bill Murray, Jeff Goldblum, Akira Takayama, Greta Gerwig, Frances McDormand, Scarlett Johansson, Harvey Keitel, Yoko Ono, Tilda Swinton, Ken Watanabe, Liev Schreiber i wielu, wielu innych. Nie wiem czy jakakolwiek inna animacja może poszczycić się taką różnorodnością aktorów pod względem chociażby etnicznym. Ogromną przyjemność daje poznanie głosu znanego aktora i przypisanie do konkretnej postaci. To dodatkowa zabawa wewnątrz filmu, którą oferuje nam reżyser podczas seansu.
„Wyspa psów” nie tylko świetnie brzmi za sprawą rewelacyjnego dubbingu czy muzyki Alexandre Desplata, ale również doskonale wygląda. Już przy „Fantastycznym Panu Lisie” z 2009 roku, Wes Anderson pokazał, że bez zarzutów radzi sobie w animacjach poklatkowych, a w najnowszym filmie wyłącznie to udowadnia. Kukiełki wyglądają przepięknie, niezależnie czy mowa o ludzkich postaciach, czy psich, choć przy tych drugich należy dodatkowo docenić kunszt z jaką pieczołowitością zostały zrobione. Ale również sama animacja, a w tym i montaż, zostały wykonane perfekcyjnie. Psom falują na wietrze włosy, po ich sierści skaczą pchły, a otoczenie ani na moment nie wygląda statycznie.
Wypowiadany oryginalny tytuł filmu brzmi jak „I love dogs” i chyba tak należy odczytać ten film. Historia jest prosta i nieskomplikowana, nie pozostawiająca widza z głębszymi przemyśleniami, a wiele fabularnych skrótów nie sprawdziłoby się w kinie aktorskim. Dlatego też z jednej strony Anderson nie mówi nam nic nowego, czego nie znalibyśmy z jego poprzednich filmów, ale całą historię przedstawia w tak uroczy sposób, że ciężko się na niego gniewać o drobne potknięcia fabularne. Anderson po prostu kocha psy i chce to przekazać całemu światu. Może w kolejnych jego filmach nie ucierpi już żaden pies.