Moda na oldskullowe shootery wraca dzięki świetnym produkcjom wydanym w ostatnim czasie, jak DUSK, czy Ion Fury. Nie ma w tym więc nic dziwnego, że kolejne studia poszły za ciosem. Z uwagą śledziłem następne projekty, jak chociażby polski Project Warlock, który mnie nie zawiódł. Dzisiaj warto się pochylić nad Wrath: Aeon of Ruin od studia KillPixel. Wydawcą jest samo 3D Realms, więc odbierałem to jako gwarant jakości, nawet w tym momencie, gdy gra jest ciągle we wczesnym dostępie. Czy warto w tym momencie sięgać po tę grę?
Back to oldschool
Wrath: Aeon of Ruin ukazało się w Early Access w listopadzie zeszłego roku. Zastanawiająca dla mnie była przede wszystkim zawartość dostępna na „premierę”. Nie jest to pierwsza gra z wczesnego dostępu, którą ogrywam i zdaję sobie sprawę, że na tym etapie produkcji najważniejsza jest sprawnie działająca mechanika i pomysł. Było jednak czymś niepokojącym, że Wrath ukazało się jesienią jedynie z dwoma misjami. Grę można było przejść w trochę ponad godzinę i w zasadzie zwrócić ją w ramach zwrotów sklepu Steam. Do rozgrywki siadałem kilka dni temu, a autorzy udostępnili już więcej – majowa aktualizacja dodała kolejne dwa etapy z planowanych piętnastu. Nie jest to dużo, ale pozwoliło już na wysnucie konkretniejszych wniosków.
Wrath nie odznacza się jakąś historią – to prosta strzelanka, w której mamy ubić wszystko co się rusza. Wcielamy się w rolę wybrańca, który ma za zadanie wytropić pozostałych Strażników Starego Świata, cokolwiek to znaczy. Stary jest również silnik napędzający grę, bo użyto zmodyfikowanej wersji silnika Quake Engine, który ma już blisko 25 lat. Klasyk pełną gębą, ale to w żadnym wypadku mi nie przeszkadzało – gra nie wygląda brzydko i ma swój mroczny, ale ociekający klimatem styl. Przy tym postarano się z level designem na tyle, że lokacje są obszerne, a jednocześnie ciągle coś się dzieje na ekranie. Wrath wyróżnia się tempem rozgrywki na tle zdecydowanej większości dzisiejszych shooterów. Myszka jest w ciągłym ruchu, a my niewątpliwie balansujemy na krawędzi zgonu. To jeden z tych trudniejszych fpsów, również jeśli chodzi o możliwości zapisu gry. Gracz za każdym razem, gdy chce zapisać grę, musi znaleźć coś w rodzaju kryształu. Nie jest ich zbyt wiele na mapie, dlatego zapis gry musi być również mądrze zaplanowany. Czasem, ale jeszcze rzadziej, występują kapliczki, dzięki którym również zachowamy stan rozgrywki.
Braki w ołowiu
Arsenał jest dosyć mały. Wiem, że autorzy obiecują więcej, ale i tak nie za bardzo jest coś, czym można się pobawić. Taki Painkiller, nawet w tych mniej udanych wersjach, potrafił zaskoczyć wymyślnymi broniami, a tutaj we Wrath to raczej klasyki. Nasz bohater dysponuje rewolwerem, shotgunem, ulepszoną kołkownicą, czy też sztyletem. Jedyną naprawdę ciekawą bronią, ale za to bardzo zdradliwą, jest karabin strzelający toksycznymi workami. Broń o tyle jest skuteczna, co niebezpieczna, gdyż na bliskim dystansie możemy sami się oparzyć, a to raczej zwiastuje szybką śmierć. Każdy oręż ma jeszcze drugą, alternatywną wersję strzału. Nie jest to ponownie nic odkrywczego – naciśnięcie prawego przycisku myszy zamiast lewego pozwoli nam na strzelanie z rewolweru trzema pociskami, a nie jednym. Takie odkrycie.
Gracz ma jeszcze do dyspozycji artefakty, które potrafią nas uratować w groźniejszych starciach. Zbieramy je po całej planszy, ale nie ma ich specjalnie dużo. Mają jednak wiele zalet – jeden z artefaktów pozwala wysysać zdrowie z pokonanych przeciwników, inny dodaje nam w zamian za prawie całe zdrowie, maksymalny pancerz. Najbardziej zabawnym jest jednak ten, który danego wroga…przeciąga na naszą stronę i pomaga nam walczyć z innymi przeciwnikami. Dopóki go nie zaatakujemy, nie będzie nas ruszał.
Narzekań ciąg dalszy, ale…
Cały czas narzekam na tę zawartość, ale to jest widoczne po prostu gołym okiem. Przez tych kilka plansz strzelamy do tych samych stworów – nie jest to na pewno jakaś zbrodnia, gdyż w strzelankach ciężko jest przy takim tabunie wrogów, co chwila gracza czymś zaskakiwać. Tak, jak różnorodność wrogów może być trudna do przeskoczenia, tak jednak nie jest pożądane, by gracz znał na pamięć tak szybko zachowania przeciwników. KillPixel próbuje innych sztuczek i poprzez skrypty stara się cały czas zasypywać gracza kolejnymi wrogami. Widzisz jakiś artefakt – idziesz, podnosisz, zaraz za tobą pojawiają się kolejni przeciwnicy. Zbierasz jakiś klucz do otworzenia wrót i wracasz ścieżką powrotną – już czeka na Ciebie cała świta mrocznego pana. Lokacje to ciekawy temat, wcześniej wspominałem, że bardzo mi się podobały. Wychodzą tutaj stare, dobre praktyki w tworzeniu poziomów przez fanów shooterów z ubiegłego wieku – każdy etap jest przygotowany perfekcyjnie. Na danej mapie spędzamy wyjątkowo dużo czasu, przez co uczymy się jej automatycznie. Nawet metr kwadratowy mapy nie jest nieprzemyślany, możemy poszukać sekretów, amunicji, a przede wszystkim apteczek.
Na pytanie z pierwszego akapitu dotyczące polecenia gry w tym momencie, nie mogę udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wrath: Aeon of Ruin to dobra rozgrywka z jedną, czy dwoma mankamentami. Większym problemem jest jednak zawartość – chyba lepiej po prostu poczekać na premierę niż przejść obecny content w 2-3 godziny i odłożyć na parę miesięcy. Duża aktualizacja ma mieć miejsce w sierpniu, być może ona przechyli szalę na korzyść kupna jeszcze w trakcie wczesnego dostępu. Podsumowując, Wrath warto dodać do swojej wishlisty i wypatrywać ostatecznej premiery zaplanowanej na 25 lutego 2021 roku.