Po olbrzymim sukcesie ostatnich kinowych przygód Spider-Mana, Sony nabrało ochoty na stworzenie własnego uniwersum, opartego wyłącznie na świecie i bohaterach znanych z kart komiksów o Spider-Manie. Choć póki co Sony ma umowę z Marvelem dotyczącą postaci Pajączka, tak całą rzeszę innych postaci mogą wykorzystywać do woli. Tak o to narodził się „Venom”, pierwszy film, który ma zapoczątkować zupełnie nową kinową markę. Jak jednak nauczyły nas ostatnie kilka prób tworzenia uniwersów, początki najczęściej bywają na tyle trudne, że potrafią pogrzebać nawet najlepiej zapowiadający się projekt. Nie inaczej jest z „Venomem”, którego zwiastuny nie nastrajały optymistycznie, a pierwsze opinie były bardzo krytyczne. Filmowi nie pomogły recenzje zagranicznych krytyków, którzy porównywali film do najgorszych komiksowych produkcji na czele z „Fantastyczną Czwórką”, „Daredevilem”, „Elektrą”, a nawet „Kobietą-Kot”. Tak poważne zarzuty dają nam mniej więcej obraz, jakim tworem jest „Venom”, ale czy naprawdę w złotej erze superbohaterskich produkcji, mógł powstać obraz aż tak zły?
Eddiemu Brockowi (Tom Hardy) powodzi się w życiu. Ma kochającą narzeczoną Anne (Michelle Williams), a jego program śledczy odnosi sukcesy. Szef stacji zleca mu przeprowadzenie wywiadu z Carltonem Drakem (Riz Ahmed), wizjonerem i prezesem firmy Life, po tym, jak należąca do korporacji rakieta kosmiczna podczas powrotu na Ziemię spowodowała katastrofę. Eddie zdobywa obciążające Drake’a informację, z których chce zrobić reportaż. Przez podążaniem za prawdą traci nie tylko pracę, ale również narzeczoną. Mija pół roku. Eddie Brock ledwo wiąże koniec z końcem. Nie mogąc znaleźć żadnej pracy, zapija smutki w lokalnym barze. Wkrótce jednak kontaktuje się z nim dr. Dora Skirth, pracująca w Life nad śmiertelnie groźnymi symbiotami, pochodzącymi z rozbitej rakiety. Eddie podąża śladem niebezpiecznych eksperymentów, kiedy zostaje zaatakowany przez jednego z przetrzymywanych pacjentów. Szybko odkrywa, że został zarażony i nie kontroluje swojego ciała, a na domiar złego, słyszy w głowie niepokojący głos. Na zlecenie Drake’a, w pogoń za Brockiem wyrusza ochrona Life, aby schwytać Eddiego i odzyskać Venoma.
Już na wstępie twórcy zasadzają potężnego kopa każdemu fanowi komiksów, zupełnie zmieniając genezę tytułowego bohatera. O Spider-Manie nie ma w ogóle mowy, a szybko okazuje się, że symbiot bez żadnego trudu może z powodzeniem przechodzić z jednego nosiciela do drugiego. Przyszykujcie się więc, że mocą Venoma nie będzie korzystał jedynie Eddie, ale też inne osoby. Zanim jednak połączy się z „pasażotem”, mija dobre 40 minut filmu, w których nic konkretnego się nie dzieje. To niedorzeczne, że twórcy każą czekać nam niemal połowę filmu, zanim ujrzymy moce głównego bohatera. Traci na tym przede wszystkim relacja Brocka z symbiontem, która została przedstawiona pośpiesznie i po łebkach, chociaż ma ona kluczowe znaczenie dla rozwoju fabuły filmu. Bo jak się okazuje, Venom nie jest wcale antybohaterem, czy też arcyłotrem, ale ma bardzo szlachetne, superbohaterskie motywacje.
Sony mogło stworzyć pierwszy film o antybohaterze. Tego typu produkcje już wkrótce zaleją kina, ale to właśnie „Venom” mógł być tym pierwszym. Celowo nie liczę wśród antybohaterów Deadpoola, bo tego trudno zaklasyfikować do dobrych lub złych, dlatego Venom nadawał się idealnie, aby przetrzeć szlaki Morbiusowi czy solowemu filmowi o Jokerze. Twórcy zaprzepaścili ogromną szansę, aby wywrócić wszystko, co do tej pory znaliśmy z superbohaterskich produkcji i przybliżyć nam choć raz postać tego złego. Zamiast tego otrzymujemy pozbawiony jakiejkolwiek tożsamości. skrojony pod linijkę film o superbohaterskim symbiocie.
„Venom” jest produkcją nijaką, mocno osadzoną pod wieloma względami w superbohaterskim kinie pierwszej połowy poprzedniego wieku. Może nie jest tak żenująco źle, jak w przypadku „Daredevila” czy „Kobiety-Kot”, ale wiele nie brakuje. Jeżeli więc produkcja Sony stoi niżej, od dosłownie każdego filmu DC Comics i Warner Bros., to ewidentnie wiele rzeczy poszło nie tak. Począwszy od koszmarnego scenariusza, przez brak reżyserskiej odwagi, kończąc na technicznych problemach. To po prostu kolejna superbohaterska produkcja, niemająca krzty pomysłu na siebie. W czasach, gdy filmy na podstawie komiksów nie muszą być wyłącznie blockbusterami z masą akcji, gdzie pełnymi garściami wykorzystuje się stylistykę westernu, komedii czy horroru, „Venom” jawi się jako produkt uboczny, projekt, który w takiej formie nie miał prawa wyjść poza biura decydentów studia.
Wiele błędów z logiką, czy fabularnymi głupotami, można byłoby jeszcze przeboleć, gdyby „Venom” sprawiał jakąkolwiek frajdę podczas oglądania. Scen akcji nie ma aż tak dużo, a te co są, rozczarowują brakiem efektownej choreografii. Ma się więc wrażenie, ze wszystko to już gdzieś widzieliśmy i to w o wiele lepszej wersji, przez co film szybko zaczyna nudzić i nie potrafi wybić z letargu aż do samego końca. Nużący jest również główny przeciwnik, czyli Carlton Drake, który nie ma nawet żadnych solidnych motywacji, czy choćby nakreślonych cech osobowości. Jest po prostu zły i robi złe rzeczy. A potencjał również był duży, bo jako szef wielkiej firmy, pragnie uratować ludzkość przed ich pasożytniczym działaniem wobec planety. Motyw ten jest ledwo naznaczony i w żaden sposób nie ma szans wybrzmieć.
Jeżeli szukać gdziekolwiek pozytywów, to wyłącznie w grze aktorskiej Toma Hardy’ego. Dla aktora jest to drugie podejście do superbohaterskich produkcji i po raz kolejny wychodzi z tej próby obronną ręką. Hardy świetnie pasuje do swojej roli, jest przekonujący i robi co może, aby podnieść choć odrobinę rangę tego filmu. Niestety w swoich próbach jest osamotniony, bo zarówno Michelle Williams, jak i Riz Ahmed, nie mogą zaliczyć swoich ról do udanych. Szczególnie martwi brak odpowiedniego wykorzystania talentu takiej klasy aktorki jak Williams.
Pozostaje jeszcze kwestia ograniczeń wiekowych, które w przypadku „Venoma” kompletnie się nie sprawdziły. W wielu momentach widać, że była to produkcja przygotowywana pod kategorię wiekową „R”, czyli wyłącznie dla dorosłych. Mamy tu odrywanie głów, czy przebijanie ciał, ale krew się w ogóle nie leje, a drastyczne momenty zostały ukryte w montażu. „Venom” aż prosił się o film równie brutalny co „Logan” oraz oba „Deadpoole”, ale studio chciało tym filmem trafić do każdego widza, a ostatecznie nie trafi do żadnego. Szczególnie, że obraz ma bardzo mało do zaoferowania w kontekście humoru. Jakieś tam drobne żarty występują, ale jeden z dwóch naprawdę udanych został zaprezentowany w zwiastunie.
Choćbyśmy na siłę szukali plusów i próbowali się dobrze na filmie bawić, to nie ma takiej mocy, aby uznać „Venoma” za dobrą produkcję. Efekty specjalne rażą sztucznością, a o fabularnych problemach można byłoby długo dyskutować. Film cofa cały superbohaterski dorobek o ponad dekadę, co jest złym sygnałem dla kolejnych produkcji od Sony. Źle to świadczy o filmie, skoro ożywiłem się dopiero przy drugiej scenie po napisach i z zainteresowaniem ją śledziłem. Zanim jednak dobrniecie do owej sceny, czeka was nudny, pozbawiony charakteru film, zwieńczony około 15 minutowymi creditsami. Ktoś najwyraźniej oszalał, aby sztucznie przedłużać metraż filmu tak długimi napisami. Wszystko to pozostawia spory niesmak po seansie i poczucie straconego czasu. Czujcie się więc ostrzeżeni.