Pięć długich lat kazał nam czekać Judd Apatow na swój kolejny film. Przez ten czas zajął się serialami, w tym bardzo udanym Love dla Netflixa, który choć trochę wypełniał lukę w oczekiwaniu na kolejną kinową produkcję reżysera. The King of Staten Island niestety z powodu pandemii ominął kina, to w niczym nie ujmuje to filmowi, który jest jednym z najlepszych, a może i najlepszym filmem Apatowa.
Pete Davidson to postać niezwykle popularna w USA za sprawą swoich komediowych umiejętności, które często wykorzystuje w kontrowersyjnym charakterze, chociażby w cotygodniowym programie Saturday Night Live. Do nas jego sława nie dotarła, a jest to postać tyleż ciekawa, co niejednoznaczna, obarczona różnymi problemami, które dodają kolorytu jego i tak już skomplikowanej osobowości. Po co o nim wspominam? Otóż The King of Staten Island to fabularyzowana biografia młodego Nowojorczyka, która nie tylko przybliża nam jego sylwetkę, staje się swoistą terapią dla jego samego, ale i pozwala reżyserowi Wpadki udowodnić, że wciąż może nakręcić doskonałą komedię.
Zacznijmy jednak od początku. Głównym bohaterem jest Scott Carlin (Pete Davidson,) zblazowany dwudziestoczterolatek, bez pomysłu na życie, który całe dnie spędza na bujaniu się ze znajomymi, paleniu zioła i szlifowaniu swoich tatuatorskich umiejętności. W niewielkim domu na Staten Island mieszka wraz z owdowiałą matką Margie (Marisa Tomei), oraz młodszą siostrą Claire (Maude Apatow), która lada dzień wyprowadza się do koledżu. Pomimo bogatych krewnych, rodzina ani myśli wyprowadzić się z domu, który wywołuje u nich wspomnienia o zmarłym mężu i ojcu strażaku, tym samym spajając całą rodzinę. Podczas jednej z wielu głupich akcji, które sprowadza na siebie Scott, w ich życiu pojawia się Ray (Bill Burr). Pomimo protestów Scotta, mężczyzna rozpoczyna randkowanie z Margie. Chłopak nie zdążył dobrze poznać swojego ojca, wiecznie idealizując go, nie potrafi pogodzić się z nową sytuacją. Tym samym sprowadza na siebie jeszcze większe kłopoty, które na zawsze zmienią jego życie.
Jeżeli macie wątpliwości, czy biografia chłopaka przed trzydziestką, który jest gwiazdą telewizyjnego show, to ciekawy materiał na film, Judd Apatow od początku uspokaja, biorąc z życia Pete Davidsona jedynie te fragmenty jego życia, które mogą posłużyć i rozwinąć całą historię. Scott Carlin nie jest lustrzanym odbiciem Davidsona, a The King of Staten Island bardzo daleko do klasycznej biografii. To przede wszystkim historia o zagubieniu we współczesnym świecie, braku perspektyw i pomysłu na życie, nie mogąc podeprzeć się wzorcami, a przede wszystkim braku wiary w siebie i życiu pod dyktando idealizowania zmarłego rodzica. To właśnie ten ostatni wątek wyznacza tempo rozwoju całej historii. Nagła i tragiczna śmierć ojca naznaczyła całe dotychczasowe życie Scotta, który od najmłodszych lat szukał ukojenia w używkach i bólu powodowanego przez igłę maszynki do tatuażu, które jak sam twierdzi, relaksuje go.
Pomimo tego chłopak nie potrafi sobie psychicznie poradzić ze stratą ojca, a jego dorosłe życie to pasmo porażek, które nie ułatwia wyjścia z całej sytuacji. Jego pasją są tatuaże, a irracjonalnym marzeniem jest otworzenie restauracji i salonu tatuażu w jednym, co konsekwentnie odradza mu każda kolejna osoba, którą pyta o zdanie. Pomimo niezłego talentu graficznego, Scott jest fatalnym tatuatorem, którego prace to czysta fuszerka godna podrzędnych tatuatorów w podejrzanych dzielnicach. Jednak tylko to sprawia mu radość, więc nachalnie namawia swoich przyjaciół, aby kolejny raz pozwolili mu oszpecić swoje ciało.
Infantylny, mentalnie zamknięty w okresie nastoletniego buntu chłopak, reaguje histerycznie na pojawienie się Raya w życiu jego matki. Czuje, że Margie zdradza jego ojca i podejmuje wszelkie działania, żeby pozbyć się nieproszonego gościa z progu domu. Ostatecznie Ray może stanowić klucz do poznania prawdy o ojcu, które dalekie jest od ideału ze wspomnień i opowieści matki. Choć nikt nie podważa odwagi ojca Scotta, ten będzie miał okazję na swoistą terapię, dzięki zobaczeniu w swoim ojcu człowieka, nie zaś nieskazitelnej figury bohatera.
Wiele wątków Carlina pokrywa się z życiem Pete Davidsona, które na potrzeby filmu zostały mniej lub bardziej zmodyfikowane. Dla aktora była to niepowtarzalna okazja, aby przepracować traumy i zreflektować się nad własnym życiem, co szczególnie rezonuje w ujmującym, oczyszczającym zakończeniu. To co jednak najważniejsze, nazwisko reżysera zobowiązuje, więc poza całą masą dramatów i refleksji, jest tu mnóstwo komediowych momentów. Absolutnie genialna jest scena podczas napadu na aptekę, tyleż poważnego, co niezręcznego i niedorzecznego, co wywołuje gwarantowany śmiech.
Pete Davidson jest świetny w swojej roli. Wystarczyło, żeby był sobą, ale on doskonale bawi się swoim bohaterem kiedy jest na to miejsce, żeby trzymać w ryzach w scenach dramatycznych, odpowiednio dawkując emocje. Jego chłopięcy urok i zachowanie godne kilkulatka dodatkowo wzbogacają tę i tak już bardzo dobrą kreację. Na uwagę zasługuje również doskonały Bill Burr, który skutecznie wymyka się stereotypowej roli złego ojczyma, czy genialny casting Steve’a Buscemiego jako jednego ze strażaków. Gdyby ktoś nie wiedział, Buscemi zanim zrobił aktorską karierę, był strażakiem, pomagając chociażby po ataku 11 września. Prawdziwym skarbem filmu jest jednak Marisa Tomei, zaliczając jedną z najlepszych ról w karierze. To kreacja godna nagród.
The King of Staten Island nawet bez znajomości kontekstu biograficznego Pete’a Davidsona, jest świetną komediową produkcją, która bawi i wzrusza dokładnie wtedy, kiedy powinna. Przede wszystkim to przejmujący obraz zagubionego we własnym umyśle młodego człowieka, który nie radzi sobie w życiu, wszędzie widząc same przeszkody, zamiast szanse na poważne zmiany. Judd Apatow powrócił do swojej wysokiej formy, tworząc najlepszy film w swoim dorobku. Dla fanów tego reżysera, pozycja obowiązkowa.