Wspólnie z redakcyjnymi kolegami dyskutowaliśmy ostatnio na temat tego, gdzie leży granica, którą muszą przekroczyć twórcy, by ich produkcja przestała być grą niezależną. Nie chodzi przecież o budżet, złożoność projektu czy stylistkę oprawy, a o to czy autorzy tworzyli w sposób zupełnie niezależny od wydawcy. Recenzowane dziś Golden Force mogłoby idealnie posłużyć za obiekt powyższych rozważań. Wystarczy spojrzeć na poniższe grafiki, by bez chwili zawahania stwierdzić, że mamy do czynienia z grą z nurtu indie. Ale czy na pewno? Pieczę wydawniczą nad twórcami z Storybird Studio sprawuje bowiem zewnętrzna firma – No Gravity Games, mająca w swoim wydawniczym portfolio całkiem sporo tytułów. Mówi się o nich jako o wydawcach gier niezależnych, co według mnie trochę kłóci się z samą ideą, ale żaden twórca nie chce przecież, by jego produkcja zatonęła w morzu podobnych tworów zalewających rynek, więc często korzysta z pomocy wydawców. W przypadku Golden Force taka współpraca z pewnością wszyła na korzyść, gdyż o projekcie było zdecydowanie głośniej, a wyskakujące tu i ówdzie reklamy sprawiły, że sam zainteresowałem się tym tytułem.
Hajs musi się zgadzać
Główny protagonista, The King of Demons, wraz ze swoimi siłami zawitał na Muscle Island. Jak łatwo się domyślić, egzystencja tej małej wyspy stanęła pod znakiem zapytania. Potrzebni byli więc bohaterowie, którzy z uśmiechem na ustach i dumą w sercach uratują mieszkańców przed złem wcielonym. Tymi bohaterami zostanie ekipa najemników z tytułowych sił Golden Force. Podejmą się niebezpiecznego zadania głównie ze względu na to, że w tawernie przehulali już ostatni grosz, a chętnie kontynuowaliby zabawę. Grupa czterech bohaterów rusza więc do akcji, by pokonać Króla Demonów i jego generałów, a przede wszystkim ponownie napełnić swoje sakiewki. W Golden Force fabuła schodzi nadrugi plan i jej szczątkowy charakter ma być wyłącznie skromnym tłem dla naszych poczynań, czyli zabijania potworów i zbierania złotych monet.
Miało być łatwo i przyjemnie
Po Golden Force sięgałem jako polekką chodzoną bijatykę w ciekawej oprawie. Moje oczekiwania dość szybko zostały zweryfikowane przez całkiem wymagający poziom trudności. Dość niespodziewanie gra od Storybird Studio testując moją cierpliwość i nieustępliwość w walce z bossami, stała się dla mnie dobrą rozgrzewką przed Nioh 2 – The Complete Edition, które niedawno wylądowało na Steam. Bądźcie więc gotowi na to, że w Golden Force będziecie ginąć dość często, co w wielu przypadkach będzie wiązało się z koniecznością powtarzania sporej części etapu. Niestety, nie zawsze odpowiedzialność za zgony będzie wyłącznie skutkiem naszych błędów. Czasami gra stara się rzucić nam kłody pod nogi, zwłaszcza w momentach, w których dopiero odkrywamy, co wydarzy się w dalszej części etapu. Jest to o tyle nieprzyjemnie, że wraz z przegraną bezpowrotnie tracimy złoto zdobyte z pokonanych wrogów. W kolejnej próbie możemy więc ponownie spróbować zabijać przeciwników lub ominąć ich i czym prędzej pomknąć w drodze do kolejnego checkpointu. Dość szybko zdecydowałem się na to, żeby korzystać z drugiej opcji, a skarby i dobrą ocenę w podsumowaniu ukończenia planszy odpuściłem na rzecz ochrony własnych nerwów.
I weź tu się nie wkurz
Oprócz sekwencji walki polegających na prostym naparzaniu, podkręconym kilkoma atakami specjalnymi i dashowaniem, równie mocno w kość dadzą nam wyzwania zręcznościowe. W tym przypadku gra traktuje nas bez taryfy ulgowej, bo o ile cios od przeciwnika zabiera nam jedynie jedno z kilku serduszek, to bliskie spotkanie z wystającymi z podłogi kolcami wiąże się z natychmiastowym zgonem i koniecznością powtarzania danego odcinka. Uwierzcie mi na słowo, naprawdę łatwo się wkurzyć, gdyż przez to jeszcze bardziej uwidacznia się efekt zniechęcenia do powtórek, o którym wspominałem w poprzednim akapicie.
Raj dla hardcorowców
Storybird Studio tworzyło Golden Force z myślą o graczach, którzy lubią dać sobie w kość, starając się wyciągnąć jak najlepszy wynik. Po zakończeniu każdego etapu gra nagradza nas skromnym podsumowaniem naszych osiągnieć. Mi tytuł ten nie przypadał jednak do gustu na tyle, bym chciał poświęcić mu więcej czasu maxując kolejne plansze. Moja przygoda zakończyła się po jednorazowym przejściu. Muszę przyznać, że najlepiej bawiłem się podczas walk z bossami, stanowiącymi dość spore wyzwanie. Na wyuczenie się ich ataków potrzebowali będziemy kilkunastu podejść, ale gdy w końcu uda się powalić wroga, to satysfakcja jest gwarantowana. Nie ukrywam, że samych etapów i bossów mogłoby być nieco więcej, gdyż przy normalnym trybie ogrywania Golden Force to wyzwanie na około pięć godzin.
Od strony technicznej
Oprawa wizualna to z pewnością element, który pomógł Golden Force przebić się na rynku. Barwny i plastyczny pixel-art sprawia, że od razu mamy ochotę dać tej grze szansę. Zaskakujące jest jednak to, że pomimo takiej stylistyki gra nie zawsze radzi sobie na Nintendo Switch. Nazbyt często doświadczymy spadku klatkarzu, szczególnie w momentach, gdy na ekranie dzieje się więcej. Jak łatwo się domyślić, są to sekwencje walki, w których brak płynności irytuje najmocniej i może być przyczyną porażki.
Czy warto zagrać w Golden Force?
Będąc zupełnie szczerym muszę przyznać, że spodziewałem się po Golden Force znacznie więcej. Jest to całkiem przyjemna produkcja, która zaoferuje nam mix zabawy i frustracji na klika godzin. Żaden z elementów nie wyróżnia się jednak na tyle, bym z czystym sumieniem mógł polecić produkcję od Storybird Studio. Jest to klasyczny przeciętniak i bez problemu na rynku znajdziemy wiele podobnych mu gier. Jeśli macie ochotę na własnej skórze przekonać się, jak wypada Golden Force, to radzę poczekać na konkretną obniżkę.