Nie za wiele zostało w mojej głowie z wyuczonych na kolejnych szczeblach edukacji formułek. Nawet nie zadawałem sobie z tego sprawy, ale oprócz używanego niemalże codziennie wzoru skróconego mnożenia, z jakiegoś powodu pamiętam jeszcze definicje gatunków literackich. Uświadomiłem to sobie podczas ogrywania Biomutant. Przykryte grubą warstwą kurzu zwoje ożyły i wskazały mi, że produkcji studia Experiment 101 dość wyraźnie wpisuje się w gatunek bajki. Znajdziemy tu zarówno antropoidalnych, personifikujących ludzkie cechy, bohaterów jak i historię ilustrującą znane nam dobrze problemy. Najistotniejszym wyróżnikiem wydaje się być jednak płynący z tej historii morał, który choć może i naiwny, to jak większość bajek pozwala nam uwierzyć, że nie można się poddawać, póki jest nadzieja.
Nie ma rzeczy niemożliwych
Wczesny proces powstawania Biomutant wyobrażam sobie jako spotkanie kilku ambitnych i pełnych pomysłów głów. W wielkiej wrzawie wszyscy przerzucali się kolejnymi wizjami na temat tego, jak ma wyglądać gra i jakie elementy mają się w niej znajdować. Kierownik produkcji na wielkiej tablicy pieczołowicie zapisywał każdą złotą myśl, a gdy skończyło się już miejsce, to spojrzał na nią z dystansu i rzekł – robimy wszystko! To trochę tak jakby do pizzerii wpuścić dzieci, rozłożyć przed nimi placek, kilkadziesiąt dodatków i sosów, po czym zostawić je same. Po efektach końcowych należy spodziewać się wszystkiego oprócz uporządkowanych, klasycznych rozwiązań. Ekipa z Experiment 101 przygotowała dla nas właśnie taki miszmasz koncepcji. Problem polega jednak na tym, że przy takim natężeniu mechanik na każdy udany pomysł przypada jeden, który kompletnie się nie sprawdził. To wszystko zaowocowało tym, że z czysto zdroworozsądkowego punktu widzenia Biomutant to średniak, ale przez jego unikalny charakter będzie to gra, którą jedni pokochają, a inni znienawidzą.
Ważna lekcja ekologii
Biomutant przenosi nas do świata, w którym ludzkość przegrała walkę ze zbyt dynamicznym postępem. Działania wielkiej korporacji Toxanol zatruły Ziemię do tego stopnia, że zmiany okazały się nieodwracalne i katastrofalne w skutkach. Na planecie nie ma już ludzi, a ich miejsce zajęły tytułowe mutanty, czyli wyewoluowane zwierzęta. Wraz ze stanięciem na dwóch łapach zwierzaki upodobniły się jednak do ludzi w niemalże wszystkich aspektach. Na skutek mutacji obdarzone zostały również zdolnościami paranormalnymi, które najprościej określić można mianem magii. Nie oznacza to jednak sielankowego życia na starającej się odżyć planecie. Świat ponownie staje przed zagrożeniem unicestwienia, głównie za sprawą obumierającego Drzewa Życia, które jest niezbędne do dalszego podtrzymania egzystencji Ziemi. Korzenie gigantycznej rośliny podgryzane są przez istoty zwane Światożercami i to właśnie ich powstrzymanie będzie naszym głównym zadaniem. Pracy nie ułatwi nam znalezienie się w epicentrum konfliktu klanów, które z różnych pobudek walczą o władzę. Całości dopełnia wątek osobistej zemsty na terroryzującym okolicę drapieżniku Lupa-Lupinie, który w przeszłości z zimną krwią wymordował naszą rodzinę, skazując nas na dorastanie w samotności.
Podczas tej przygody nie będziemy sami
Jak sami widzicie, historia przygotowana przez studio Experiment 101 rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Oczywiście, dochodzą do tego wątki zadań pobocznych oraz eksploracji pozostałości z lat sprzed katastrofy. I choć całość jest u podstaw dość prosta, to intrygujący jest sposób jej opowiedzenia. O wszystkim dowiemy się z ust narratora, będącego naszym przewodnikiem przez całą przygodę. To właśnie on opowiada nam o dawnoświecie, jak i o obecnej sytuacji. Pełni również rolę tłumacza, gdyż zwierzaki porozumiewają się w języku znanym wyłącznie sobie. Często komentuje podejmowane przez nas akcje i nie stroni od wywodów filozoficznych. Muszę przyznać, że długo nie mogłem przekonać się co do jego obecności, a z początku bywałem nim nawet poirytowany. Po kilku spędzonych wspólnie godzinach sytuacja nieco się odmieniła, chociaż pomysł z tłumaczeniem dialogów dalej uważam za kompletnie nietrafiony. Głównie za sprawą tego, że właściwy tekst poprzedzony jest niezrozumiałym bełkotem w języku zwierząt oraz tym, że często, szczególnie w dyskusjach opcjonalnych, rozmowa nie trzyma się kupy. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że zagrywka z narratorem była idealnym sposobem na obniżenie kosztów produkcji związanych z dubbingiem i lokalizacjami.
Ziemia bez ludzi jest ładniejsza
Kolejnym wyróżniającym Biomutant elementem jest świat oraz jego eksploracja. To zdecydowanie najmocniejsza strona tej produkcji. Jeśli lubicie spędzać godziny nad mapą usłaną wszelkiej maści znacznikami, to poczujecie się tutaj jak w domu. Barwny i różnorodny świat zachęca do tego, by zajrzeć w każdy jego kąt. Dzieje się tak głównie za sprawą genialnej kreacji dawnoświata, czyli pozostałościach po minionej cywilizacji. Obecni mieszkańcy ziemi nie są tak zaznajomieni z przeszłością, dlatego jej odkrywanie sprawia ogrom przyjemności. Eksploracja starych fabryk, osiedli czy podziemi jest niezwykle satysfakcjonująca, nawet pomimo tego, że znalezione podczas zwiedzania skarby są na ogół mało przydatne. To właśnie tutaj najlepiej sprawdza się narrator, który w zabawny sposób opowie nam o znalezionej gitarze czy komputerze. Duża w tym zasługa genialnie opracowanego spolszczenia, któremu poświęcimy specjalny akapit.
Jest tyle rzeczy do obwąchania!
Nawet biegając od znacznika do znacznika, ciągle jesteśmy rozpraszania pomniejszymi aktywnościami i intrygującymi miejscówkami. Wiadomo, że jak w każdej tego typu grze, w końcu musi dopaść nas moment znużenia, ale muszę przyznać, że Biomutant całkiem sprytnie podsycał mój poziom zaangażowania. Z początku ignorowałem główny wątek, skupiając się na aktywnościach pobocznych i wcale nie śpieszyłem się, by wrócić na jego tory. Moment znużenia dopadł mnie po około 15h, co wydaje mi się być dość przyzwoitym wynikiem jak na mój styl grania. Życzyłbym sobie jednak, by ciekawość gracza była nagradzana w nieco treściwszy sposób, co z pewnością jeszcze bardziej podkręciłoby chęć eksploracji.
Nie wiadomo co w ręce włożyć
Twórcy z Experiment 101 położyli bardzo duży nacisk na system walki, który na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie rozbudowanego, ale dość szybko wychodzi na jaw, że zupełnie nie wykorzystuje swojego potencjału. Nasz zwierzęcy protagonista posiada całą paletę umiejętności i jest wręcz maszyną do zabijania. W równie dobrym stopniu posługuje się bronią białą, jak i palną, a zdolności psioniczne pozwalają mu dokończyć dzieła zniszczenia. Na podorędziu ma kombosy, ataki specjalne i finishery, które mogą przywodzić na myśl bullet time z Maxa Payne’a. Na papierze wszystko zapowiada się oryginalnie i unikatowo, ale twórcom kompletnie zabrakło ikry, by złożyć to w coś sensownego. Zacznijmy od tego, że poziom trudności jest zdecydowanie za niski. Jeśli ktoś liczy na chociażby minimalne wyzwanie, to swoją przygodę powinien od razu zacząć na hardzie.
Ewolucyjna wyższość nad wrogiem
Starcia toczone z grupkami wrogów rozgrywają się na umownych arenach. Przeciwnicy nie są szczególnie rozgarnięci i nie stosują zawiłych taktyk, by spuścić nam łomot. Nawet ich siła i wytrzymałość nie są na tyle duże, by zmotywować gracza do wysiłku podczas walki. Wszystko czego potrzebujemy, by bezproblemowo przedzierać się przez kolejne potyczki, to dobry gnat. Wystarczy spokojnie biegać dookoła i przeładowywać broń w odpowiednim momencie, by spokojnie słać na deski kolejnych wrogów. Nieco więcej głębi mają starcia z bossami, które są reżyserowane, ale ciągle nie jest to poziom, którego bym oczekiwał. W przeciwieństwie do eksploracji, walki zbyt szybko stają się monotonne, a kilka obowiązkowych potyczek w krótkim czasie może nas łatwo zirytować.
Konsekwencje braku ikry
Przez to, że system walki został potraktowany w taki, a nie inny sposób, ucierpiało kilka następnych elementów. Zdobywanie kolejnych poziomów doświadczenia nie jest emocjonujące, gdyż ma to wyłącznie marginalny wpływ na naszą postać. Odblokowywanie nowych umiejętności nie sprawia dostatecznie dużo frajdy, gdyż nie mamy dobrej okazji, by je przetestować i rozkoszować się progresem. Rykoszetem oberwało się również eksploracji i craftingowi, bo ciężko znaleźć motywację do ulepszania ekwipunku, gdy niezależnie od tego, co mamy na sobie, bez problemu radzimy sobie z rywalami. Wystarczyło nieco więcej odwagi i wiary w zdolności graczy, a odbiór wszystkich wymienionych elementów były znacznie lepszy. I ubolewam tutaj szczególnie nad systemem crafitngu, bo pomysł twórców Biomutant idealnie trafia w moje gusta. Podczas swoich grabieży znajdujemy nie tylko proste materiały, których możemy użyć do ulepszania sprzętu, ale również całe komponenty, przy pomocy których możemy stworzyć własne bronie. Jest to bardzo prosty, ale satysfakcjonujący system. Głównie za sprawą tego, że elementy, z których tworzymy są różnorodne, a powstałe twory intrygują wyglądem i właściwościami.
To i to i jeszcze tamto
Biomutant ma jeszcze kilka pomniejszych i wartych wzmianki elementów, chociaż ciężko oprzeć się wrażeniu, że część z tych pomysł została podczas realizacji bardzo okrojona. Mowa chociażby o sprzęcie do zadań specjalnych. W trakcie gry odblokujemy łódkę, która pozwoli nam przemierzać wody czy mecha, który sprawdza się wyłącznie w trudnych warunkach terenowych. Podobne wrażenie miałem odnośnie mechaniki sumienia. W trakcie przygody towarzyszą nam dwa duszki – dobry i zły. W zależności od podejmowanych przez nas decyzji będziemy bliżej którejś ze stron. Często podczas eksploracji natrafimy również na zagadki, których skomplikowanie jest na poziomie przeciętnego przedszkolaka. Kolejnym elementem jest możliwość łapania w siatkę drobnych zwierzątek, co nie ma jakiegoś konkretnego przełożenia na rozgrywkę. Tak jak już niejednokrotnie wspominałem, Biomutant to zlepek pomysłów, które zrealizowane zostały w zupełnie niewyróżniający się sposób.
Skarby z dawnoświata
Dobitnie błyszczącym elementem jest natomiast rodzima lokalizacja, która powinna stanowić wzór dla innych twórców. W tym tłumaczeniu jak na tacy widać serce i duszę, oddane przez pracujące nad nią osoby. Stworzony na potrzeby gry słownik, pełen jest genialnie wymyślonych pojęć i wyrazów, które pozwalają nam jako mieszkańcowi nowej Ziemi uczyć się o przeszłości. I tak oto gramofon będzie „rowkowkrętem„ a gitara nazywana jest „strunobrzdękiem”. To między innymi właśnie dzięki temu tłumaczeniu w tak przyjemny sposób odkrywa się świat Biomutant. Jeśli chodzi o inne technikalia, to naprawdę ciężko się do czegoś przyczepić. Jak na swoją półkę to produkcja od Experiment 101 prezentuje się dość przyzwoicie. Musze przyznać, że odrobinę zawiodłem się na wyglądzie modeli postaci. Liczyłem na to, że twórcy pokusza się o nieco oryginalniejsze i efektowniejsze kreacje. Kilkukrotnie przekładana data premiery zaowocowała stabilnością i brakiem większych błędów. Biomutant spokojnie przetrzyma was przed ekranem przez ponad dwadzieścia godzin, a na tych, którym porządek na nowej Ziemi szczególnie przypadnie do gustu, czeka tryb New Game+. Zachowacie sprzęt i doświadczenie z pierwszego ukończenia, a start fabuły w dogodnym miejscu pozwoli wam na sprawdzenie, jak potoczy się historia, gdy podejmiecie inne decyzje.
Czy warto zagrać w Biomutant?
Na Biomutant czekałem od momentu podania pierwszej przybliżonej daty premiery, licząc na czarnego konia, która zrobi trochę zamieszania na rynku. Przyznaję jednak, że wraz z kolejnym jej przekładaniem moje oczekiwania słabły, co raczej pozytywnie wpłynęło na obiór finalnej wersji, bo ostatecznie dzieło studia Experiment 101 może nie okazało się przełomowe, ale jego charakter jest na tyle intrygujący, że warto dać tej grze szansę. Szczególnie gdy lubujemy się w eksploracji i odhaczaniu kolejnych znaczników w dużym, ciekawie zaprojektowanym, otwartym świecie.