Najsłynniejsze filmowe wąsy wreszcie możemy obejrzeć na wielkim ekranie. Niektórzy wyzłośliwiają, że to właśnie one stoją za artystyczną porażką „Ligi Sprawiedliwości”, których wymazanie spod nosa Henry’ego Cavilla w dokrętkach kosztowało studio majątek. Ale nie była to jedyna kontrowersja związana z owłosieniem na twarzy aktora. Fani w pierwszym zwiastunie „Mission: Impossible – Fallout” dojrzeli, że w jednej ze scen w błyskawicznym tempie przybliżającemu się do ekranu Cavillowi przybywa włosów na brodzie i policzkach. Wybuchła kolejna afera, a memom i przeróbkom nie było końca. Cavill z Supermana stał się osobą, mającą wieczny problem z owłosieniem twarzy. Takich problemów na szczęście nie ma Tom Cruise, który niezależnie od wieku, zawsze z nienagannym wyglądem ratuje świat. Nie inaczej jest w „Mission: Impossible – Fallout”, który przez Mundialowe zamieszanie w kinowych repertuarach, dopiero teraz trafił do naszych kin.
Na Ethana Hunta (Tom Cruise) czeka kolejna misja od dowództwa IMF. Tym razem musi zdobyć trzy bomby atomowe, które są w posiadaniu pewnego biznesmena. Podczas transakcji nie wszystko idzie po myśli Hunta i cenna przesyłka zostaje wykradziona. Pomyłkę agenta chce wykorzystać CIA, a konkretniej Erika Sloane (Angela Bassett), która blokuje rozpoczęcie nowej misji do czasu, aż Alan Hunley (Alec Baldwin) oraz Ethan zgodzą się na udział w niej Augusta Walkera (Henry Cavill). Panowie nie pałają do siebie sympatią, będąc swoimi przeciwieństwami. Tam, gdzie Hunt woli wykorzystać spryt, inteligencję, otoczenie czy umiejętności swoje i reszty ekipy, Walker stawia wyłącznie na siłowe, jak najbardziej efektywne rozwiązanie. Obaj muszą odnaleźć w Paryżu Johna Larka, z którym spotkać ma się Biała Wdowa (Vanessa Kirby), pośrednicząca w sprzedaży zaginionych bomb. Sytuacja się jednak komplikuje, a w całą sprawę zostaje wmieszany Solomon Lane (Sean Harris), przywódca organizacji Syndykat, przed dwoma laty złapany przez samego Hunta. Przed Ethanem trudne zadanie odgrywania podwójnego agenta, a wszystko po to, aby po raz kolejny uratować świat.
„Mission: Impossible – Fallout” ma naprawdę kilka niezłych momentów fabularnych, ale nie ma co się oszukiwać, fani serii po raz szósty dostają wszystko to, co doskonale znają z poprzednich części. Nie ma tu ani jednego elementu, który byłby absolutną nowością. Intryga jest tak sztucznie pogmatwana, że widz bez zastanowienia łyknie każde rozwiązanie, zdrad tyle, że onieśmielają „Modę na sukces”, a postacie przechodzą z jednej strony na drugą w mgnieniu oka. Scenariuszowo film potrafi sięgnąć mielizn, a wagi wydarzeń jakoś szczególnie nie czuć, tym bardziej, gdy wszystkie fabularne twisty można bez problemu przewidzieć. Pomimo tego z każdą kolejną minutą Christopher McQuarrie starał się jeszcze bardziej poplątać fabułę, której później logicznie nie potrafił rozplątać. Mniej więcej w połowie filmu wszystkie karty zostają rzucone na stół, a widz dowiaduje się, kto jest z Huntem, a kto przeciwko niemu. Problemem jest jednak to, że zamiast wywołać jakiekolwiek emocje, rozwiązanie całej intrygi zaczyna nudzić. Na całe szczęście aż do zakończenia filmu mamy do czynienia już tylko z emocjonującą akcją.
Co prawda fabularnie nie cofamy się do czasu okropnej drugiej części, ale pod tym względem „Mission: Impossible – Fallout” aż tak daleko do niej nie jest. Jeżeli szóstą część można określić mianem najlepszego odcinka serii, to bez wątpienia wyłącznie za rewelacyjną akcję, a w szczególności popisy kaskaderskie. Skok z samolotu lecącego na siedmiu tysiącach metrów, wspinaczka po linie zawieszonej pod lecącym helikopterem, jazda motocyklem ulicami Paryża, czy skakanie po dachach budynków. W samym ich centrum niezawodny Tom Cruise. Aktorowi obecnie bliżej do sześćdziesiątki, ale Cruise najwyraźniej jest nastolatkiem zamkniętym w starym ciele. Wkrótce pewnych fizycznych barier już nie ominie, ale póki jeszcze czuje się na siłach, dalej realizuje się zawodowo, przekraczając kolejne granice. I za to można, a wręcz należy pokochać serię „Mission: Impossible”, że w przeciwieństwie do chociażby Bonda, mamy tu szczerość i realizm, nieporównywalnym z żadnym ogranym na zielonym tle blockbusterem.
Wracając jednak do samych kaskaderskich popisów, to te zapierają dech w piersi. Sekwencja na końcu filmu z ścigającymi się helikopterami lecącymi nad górami na Bliskim Wschodzie to realizacyjny majstersztyk. Nie sądziłem, że cokolwiek może przebić wspinającego się Toma Cruise’a na Burj Khalifę z „Ghost Protocol”, ale przytoczonej wyżej scenie udaje się bez żadnych zarzutów. Również skok z siedmiu tysięcy metrów robi ogromne wrażenie, tym bardziej, gdy w jej trakcie zdamy sobie sprawę, że wszystkie powietrzne ewolucje wykonuje sam Cruise. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby kolejną część kręcili w stratosferze, a Tom wykonał skok niczym Felix Baumgartner w 2012 roku. Wtedy pozostanie już tylko lot na Księżyc i naganie tam kilku scen, jak to marzy się gwieździe serii.
Tom Cruise kolejny raz spisał się na medal. Czysto aktorsko jest jeszcze lepszy niż w poprzednich dwóch częściach. Oprócz karkołomnych skoków i wspinaczek ma co zagrać i spisuje się bez zarzutów. Ciekawie wygląda relacja jego bohatera z wcielającego się w Walkera Henry’ego Cavilla. Cavill w wielu scenach „supermanuje”, ale w jego postaci ciekawsze od korzystania z brutalnej siły, jest to, iż aktor doskonale wpisuje się w tę serię, jakby był jej stałym elementem, a nie nowym bohaterem. Świetne wrażenie robią sceny słownych utarczek Cruise’a i Cavilla, gdzie widzimy dwa zupełnie odmienne temperamenty, które wzajemnie się wykluczają, ale idealnie oddziałują na cały film. Również reszta z powracających aktorów, na czele z Simonem Peggiem, dają radę, który tym razem ma o wiele mniej żartów do rzucenia, dzięki czemu szósta część serii jest mniej zabawna od poprzednich dwóch.
„Mission: Impossible – Fallout” zaskakuje, że w serii z tak długim rodowodem, wciąż można wymyślić coś nowego, przekraczając kolejne granicy, jednocześnie nie żenując absurdalnymi rozwiązaniami, które stały się wizytówką serii „Szybcy i wściekli”. Fabularnie to powtórka z rozrywki. Z jednej strony nowa i całkiem ciekawa historia, ale rozwiązana w sposób doskonale znany, a przez to przewidywalny. Film jednak dostarcza masy rozrywki, a wykonujący kaskaderskie popisy Tom Cruise to klasa sama w sobie. Mocny kandydat do najlepszego blockbustera tego sezonu letniego.