Król Rozrywki – recenzja filmu

Król rozrywki1

Showbiznes jest czymś tak samo oczywistym jak powietrze czy woda. Mało kto jednak zastanawia się, na kiedy datuje się powstanie gałęzi biznesu opartego na zarabianiu poprzez sceniczne występy. Jedni stwierdzą, że już w starożytnej Grecji teatr prosperował na tyle sprawnie, że można byłoby przypiąć mu łatkę showbiznesu. Inni powiedzą, że prawdziwy showbiznes powstał wraz z kinem, kiedy to gwiazdy filmów znane były nie tylko lokalnie, ale na całym globie. Amerykanie mają jednak swoją własną odpowiedź i za ojca showbiznesu uznaje się P.T. Barnuma, który połączył teatr z cyrkiem oraz operą, tworząc prawdziwe show, na których zgarnął pokaźną fortunę. Teraz za sprawą „Króla Rozrywki” możemy poznać burzliwą historię powstania showbiznesu.

P.T. Barnum (Hugh Jackman) dorastał w ubogiej rodzinie. Jego ojciec był prostym szewcem, ale kiedy zmarł, nastoletni Barnum musiał nauczyć radzić sobie samemu w życiu. Nie przestał jednak marzyć o wielkiej sławie i bogactwie, a jego motywacją stała się ukochana Charity (Michelle Williams), której obiecał dostanie życie. Para wraz z dwójką córek wiodła skromne, ale godne życie. Wszystko zmieniło się, kiedy P.T. Barnum stracił pracę. Zmusiło to marzyciela do podjęcia ryzyka, a dzięki wrodzonej przebiegłości, zdołał zdobyć pieniądze na zakup muzeum figur woskowych. Nie przyciągało to jednak ludzi, ale idąc za radą córek, rozpoczął poszukiwania społecznych wyrzutków o niezwykłym wyglądzie czy umiejętnościach. Tak narodził się cyrk P.T. Barnuma, który umożliwił nawet mniej zamożnym uczestniczenie w niezapomnianej rozrywce.

Król Rozrywki2

„Król Rozrywki” musi liczyć się z porównaniami do „La La Land”. Film Damiena Chazelle’a otarł się o Oscara w głównej kategorii, stając się nowym wzorem do naśladowania dla kolejnych tego typu produkcji. Uczciwie trzeba przyznać, że pozycja filmu z Emmą Stone i Ryan Goslingiem nie została zagrożona. „Króla Rozrywki” trapi zbyt wiele problemów, których w „La La Land” w ogóle nie było, co jednak nie znaczy, że to zły obraz. Film debiutującego na stołku reżyserskim Michaela Gracey’a, to przede wszystkim kino rozrywkowe, które wszystkie problemy rozwiązuje w zaledwie trzyminutowej piosence. Taka konwencja, więc jeżeli ktoś nie lubi, gdy w połowie dialogu postać na ekranie zaczyna śpiewać, to „Król Rozrywki” nie jest najlepszym filmem do rozpoczęcia przygody przekonywania się do musicalu. Wszystkiemu winny jest niezbyt sprawnie napisany scenariusz, pretekstowy i pełen fabularnych skrótów. Gdy zabiegi przejścia z jednej sceny do drugiej można jeszcze jakoś przełknąć, tak wyraźne dziury w czasie już trudniej zaakceptować, tym bardziej, gdy film opowiada uniwersalną opowieść o spełnieniu marzeń, akceptacji samych siebie i przekuwaniu swoich wad w atuty, to w gruncie rzeczy brakuje tu czegoś, co napędzałoby całą fabułę i trzymało widza w niepewności. Bo w „Królu Rozrywki” klisza goni klisze. Przystojniak na końcu filmu musi zejść się z największą pięknością, pokaźnych rozmiarów kobieta z brodą przełamuje swoje lęki i staje na czele grupy, zaś nawet utrata wszystkiego to początek kolejnego wielkiego sukcesu.

Co z tego, że mamy tu wątek surowego krytyka teatralnego, który w swoich artykułach przekonuje elity, że mimo wszystko nie warto wybrać się do cyrku P.T. Barnum roznoszącego zgorszenie, skoro w dalszej części historii nie ma to żadnego znaczenia. A był potencjał na krytykę krytyki kulturalnej, która bardzo często rozmija się z oczekiwaniami przeciętnych widzów (co zresztą można zaobserwować w przypadku tego filmu – oceny krytyków i widzów są mocno spolaryzowane). Identycznie jest z wątkiem braku akceptacji inności czy rasizmu, który przewija się przez całą produkcję, a okazuje się przyczynkiem do obowiązkowego udramatyzowania przebiegu fabularnego pod koniec filmu. Zmarnowano nawet potencjał opowiedzenia niezwykłej biografii P.T. Barnuma. Nawet gdy główny bohater robi coś złego z chciwości, to ciężko uwierzyć, że nie jest to chwilowe zapomnienie, które można wytłumaczyć chęcią sięgania coraz wyżej gwiazd i realizacji coraz bardziej wygórowanych marzeń. Zresztą wystarczy spojrzeć na Hugh Jackman, nikt nie uwierzy, że ma on złe intencję. „Król Rozrywki” celowo pomija niewygodne fakty z życia P.T. Barnuma, ledwo zarysowując kontekst niektórych wydarzeń z jego życia, tylko po to, aby film nie stracił niczego ze swojego lekkiego i pozytywnego charakteru.

Król Rozrywki3

Na szczęście dzieło Michaela Gracey’a broni się tym, co kluczowe dla musicali, czyli piosenkami, muzyką oraz tańcem. Otwierające i zamykające „The Greatest Show” na długo wpada w ucho, a „This Is Me” stało się hymnem tej produkcji. Natomiast „The Other Side” to prawdziwy pokaz talentu dla Hugh Jackmana i Zacka Efrona, szczególnie pod względem choreografii, którzy tańczą nie gorzej niż śpiewają. W utworach jak i pokazach tanecznych umiejętności aktorów widać wyraźną inspirację Bazem Luhrmannem, ale o plagiacie jego filmów nie ma mowy. Jest tu parę występów, jak wspomniane „The Other Side”, czy „A Million Dreams”, które nie pozwalają zapomnieć o tej produkcji.

„Król Rozrywki” kuleje niestety pod względem realizacji. Zbyt wyraźnie widać, że cały film został nakręcony w studiu, a dekoracje rażą sztucznością. Gdy dodamy do tego fatalne efekty specjalne, dostajemy film pozbawiony magii musicali. I właśnie do tego elementu filmu mam największy zarzut. Wiele można wybaczyć, jeżeli z ekranu bije prawdziwa magia, jak miało to miejsce w „Ratując pana Banksa”, który nie był szczególnie udaną produkcją, ale potrafiła widzowi sprzedać wizję czarodziejskiej postaci Walta Disneya. W „Królu Rozrywki” tego zabrakło. Od P.T. Barnuma nie bije aż taka charyzma, jaka powinna, a chociaż Hugh Jackman robi co może, to pewnych niedostatków scenariuszowych nie był w stanie przeskoczyć.

Król Rozrywki4

Zresztą Hugh Jackmana widzieliśmy już w wydaniu musicalowym w „Nędznikach”, gdzie poradził sobie nieco lepiej. Udany występ zaliczył również Zac Efron, który po raz kolejny udowadnia, że obsadzanie go w głupkowatych komediach jest marnowaniem jego talentu, szczególnie tego wokalno-tanecznego. Niezła jest też Zendaya, która już w „Spider-Man: Homecoming” udowodniła, że nie należy rozpatrywać jej w kategoriach gwiazdki Disneya. Także Rebecca Ferguson i Michelle Williams mogą zaliczyć swój występ do udanych, tak samo jak Keala Settle wcielająca się w kobietę z brodą, stającą się nieformalną liderką osobliwej trupy.

„Król Rozrywki” pozostawia widza z pozytywnymi odczuciami. Jednak po „La La Land” od musicali wymaga się obecnie więcej, szczególnie pod względem fabularnej konstrukcji. Michael Gracey postawił przede wszystkim na rozrywkę, a popowe, energetyczne kawałki momentalnie zapadają w pamięci. Jeżeli więc w kinie szukacie nie tylko mocnych wrażeń, ale również eskapistycznej, pozytywnej zabawy, to „Król Rozrywki” sprawdza się wyśmienicie.

Ocena: 6/10

Oceny wszystkich zrecenzowanych przez nas filmów możecie sprawdzić na MediaKrytyk.
Recenzja
Ocenił Radosław Krajewski