Trzy filmy wystarczyły, aby David Leitch stał się reżyserską supergwiazdą, o którą wszyscy zabiegają. Ale to były nie lada filmy. „John Wick” zapoczątkował rewelacyjną serię, która przywróciła kino akcji w najlepszym wydaniu. Nieco gorzej poszło mu z żeńskim odpowiednikiem. „Atomic Blonde” okazała się nie tak atomowa, jakby wskazywały na to zapowiedzi. Wprost przeciwnie do drugiej części „Deadpoola”, jeszcze lepszej od poprzedniczki, z masą nowych, świeżych żartów i najlepszą sceną po napisach w historii kina. Leitch jak mało kto zna się na kinie akcji (w końcu zaczynał jako kaskader), dlatego był najlepszą możliwą opcją do wyreżyserowania pierwszego solowego filmu o dwóch twardych łysolach z serii „Szybkich i wściekłych”.
Tajemnicza organizacja Eteon próbuje wykraść śmiertelnie niebezpieczny wirus „Płatek śniegu”, zdolny do zaprogramowania neutralizacji konkretnego typu osób. W misji przeszkadza im MI6. Gdy sprawa się komplikuje, w posiadanie wirusa wchodzi Hattie (Vanessa Kirby), agentka oraz siostra Deckarda Shawa (Jason Statham). Posądzona o zdradę, musi się ukrywać. CIA wraz z MI6 werbują Deckarda oraz Luke’a Hobbsa (Dwayne Johnson) do odnalezienia dziewczyny i odzyskania wirusa. Ich tropem podąża Brixton (Idris Elba), superżołnierz wysłany przez Eteon. O powodzeniu misji zależeć będą nie tylko mięśnie oraz spryt, ale również współpraca nienawidzących się Hobbsa oraz Shawa.
„Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” działa prawidłowo niemal wyłącznie dzięki trójce głównych bohaterów. Gdy film wchodzi w rejony „kumpelskiej” komedii, dostajemy elektryzujące charaktery Dwayne’a Johnsona oraz Jasona Stathama, które już w „Szybkich i wściekłych 8” funkcjonowały rewelacyjnie. Ich wzajemne przekomarzanki mogłyby stanowić danie główne, bez potrzeby obijania pysków niemilców, wybuchów rodem z filmów Michaela Baya (do jego twórczości jeszcze później wrócimy) oraz absurdalnych rozwiązań fabularnych, zresztą tak charakterystycznych dla głównego nurtu serii. Dynamika relacji tych postaci idealnie uderza w komediowe tony. Gdy do ociekającego testosteronem temperamentów obu panów dodamy postać graną przez Vanessę Kirby, otrzymujemy wybuchową mieszankę, która bez zarzutów sprawdza się na ekranie.
Problemem jest sama akcja, której brakuje nutki szaleństwa, dynamicznych, cieszących oko scen walk oraz nieziemskich efektów specjalnych (te stoją co najwyżej na dobrym poziomie). Po Leitchu należałoby spodziewać się przynajmniej efekciarskiej choreografii w scenach walk, długich ujęć, ale przede wszystkim świeżych pomysłów. W „Hobbs i Shaw” nic takiego nie znajdziemy. Sceny walk, czy to wręcz, czy przy pomocy broni palnej, są niewyróżniające, brakuje w nich polotu, a dynamiczny montaż bardziej przeszkadza, niż dodaje energii owym scenom. Którykolwiek „John Wick” pojedynczą sceną zjada wszystkie sceny kopane i strzelane ze spin-offu „Szybkich i wściekłych”, zaś scenom przy użyciu pojazdów daleko do ostatnich części „Mission Impossible”.
I jeszcze ten nieszczęsny główny złol, niczym mało znaczący sidekick głównego złoczyńcy z kina superbohaterskiego. Żal mi Idrisa Elby, który kompletnie nie ma czego w „Hobbs i Shaw” zagrać. Ma robić, zresztą jak sam stwierdza, za czarnego Supermana i tym w zasadzie jest. Jeżeli oddzielimy Clarke’a Kenta od Supermana, ten drugi staje się niesamowicie nudną postacią. I kimś takim jest właśnie Brixton, pozbawiony osobowości, jakiegokolwiek psychologicznego rysu przeciwnik, który ma posłużyć wyłącznie jako przeszkadzajka dla głównych bohaterów. Muszę jednak przyznać, że końcowa walka robi robotę, ale tym razem Elba gra worek treningowy, więc akurat zasługa jego postaci w tym żadna. I w tym miejscu wracamy do Baya, w którego twórcy filmu najwyraźniej się zapatrzyli. Nie chodzi tylko o wybuchy, ale o jego najsłynniejszą serię o zmieniających się robotach. Tak, Brixton posiada motor, który jest dziwną hybrydą Transformera z autonomicznym czymś. Ni to fajne, ni zabawne, a pomimo przesuwania po lodzie pędzącej rakiety atomowej z „Szybkich i wśiekłych 8”, uważam „Hobbs i Shaw” za film jeszcze bardziej odrealniony i fantastyczny, właśnie przez dodanie tak wielu elementów kojarzących się przede wszystkim z kina trykociarskiego.
„Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” mieli być powiewem świeżości dla serii, otwierając drzwi do kolejnych spin-offów z innymi bohaterami. Zamiast tego otrzymaliśmy generyczny film akcji, który ledwo co zjechał z taśmy produkcyjnej, przy której stał wybierający się za dziesięć minut do domu, po dwunastogodzinnej zmianie kontroler jakości. I zjechało to z taśmy, trafiając prosto do kina. Bawić się przy tym można nieźle, ale nie ma w tym zasługi Davida Leitcha, ale Dwayne’a Johnsona, Jasona Stathama, Vanessy Kirby, oraz dwóm świetnym i zaskakującym obsadowym niespodziankom. Co jednak najgorsze dla filmu, zupełnie nie czuć w nim ducha serii. Równie dobrze, film mógłby wyrzec się swoich korzeni i stać się autonomicznym produktem. Tylko czy wtedy nie działałby jeszcze bardziej na swoją niekorzyść?