W historii kina było tylko dwóch reżyserów, którzy podołaliby zekranizować przygody Hellboya. Jednym z nich jest Tim Burton, oczywiście ten z lat 90., który błyszczał zarówno pod względem formy, jak i treści. Nigdy nie było mu jednak dane pracować nad filmem z tym komiksowym bohaterem. Drugim z nich jest oczywiście Guillermo del Toro, któremu ta sztuka udała się, choć zarówno do pierwszej, jak i drugiej próby można było mieć poważne zastrzeżenia. Skoro materiał źródłowy nawet dla del Toro okazał się poważną przeszkodą, to jak ktokolwiek może mierzyć się z „piekielnym chłopcem” i wyjść z tego pojedynku zwycięską ręką? Film Neila Marshalla dobitnie odpowiada na to pytanie i z tej odpowiedzi nie będziecie zadowoleni.
Hellboy (David Harbour) pracuje dla organizacji zwalczającej wszelkie paranormalne i fantastyczne zagrożenia. Gdy trzeba zbiera oklep od przypadkowych magicznych stworzeń, a w międzyczasie zbiera ekipę do pokonania pradawnego zła. Konkretnie chodzi o wiedźmę Nimue (Milla Jovovich), z którą sam Król Artur miał na pieńku. Teraz Królowa Krwi powraca i jest rządna zagłady świata. Jedynie Hellboy oraz jego przydupasy mogą pokonać pradawne zło. Jeżeli ten opis wydaje się wam słaby i leniwie napisany, aby tylko odbębnić opisową sekcję w recenzji, to jeszcze nie widzieliście, co scenarzyści zgotowali w „Hellboyu”. Dosłownie od pierwszej sekundy filmu jesteśmy w ekspresowym tempie zalewani kolejnymi retrospekcjami, ekspozycją wykładaną z gracją i finezją przestraszonego słonia w ogromnym magazynie porcelany, oraz większymi niż ekran kinowy napisami z nazwami lokacji. A to dotyczy zaledwie pierwszych kilkunastu minut filmu. Nadzieja na udany seans ulatuje szybciej niż wiara fanów PSG w wygranie Ligi Mistrzów.
„Hellboy” cofa kino rozrywkowe do przełomu wieków. Cały film złożony jest z nieczytelnej i niespajającej się w żadnym momencie gatunkowej mieszanki. Otrzymujemy wtórną stylistykę fantasy, z motywami tak przewałkowanymi przez popkulturę, że w dzisiejszych czasach wstydem byłoby konstruowanie fabuły na takich podstawach. Najwidoczniej scenarzysta Andrew Cosby, jeżeli to w ogóle jego prawdziwe nazwisko, ma to gdzieś, albo skrypt do filmu napisał pro bono po godzinach. Cosby odwołuje się również do nurtu filmów na podstawie komiksów, ale nie tych z MCU, czy od niedawna z DC Comics, ale najgorszych paździerzy takich jak „Elektra”, „Fantastyczna czwórka” czy „Kobieta-Kot”. Jakby tego było mało, często bez żadnego wyczucia wrzuca pojedyncze żarty, rzucane przez głównego bohatera. Niektóre z nich są naprawdę udane, ale nie potrafią one odpowiednio wybrzmieć w filmie, co powoduje dodatkowe rozdrażnienie. Na deser zostaje stylistyka horroru, która pojawia się znienacka i pasuje jak pięść do nosa, a dodatkowo zostaje zepsuta przez wspomniane gagi oraz bardzo słabej jakości efekty specjalne.
Nie wiem ile wyniósł budżet „Hellboya”, ale najwyraźniej o połowę za mało, bo CGI w filmie wygląda, jakby było w połowie skończone. Twórcy przy każdej możliwej okazji chętnie sięgają po efekty specjalne, zamiast w kreatywny sposób wykorzystać praktyczne efekty specjalne, kostiumy i charakteryzację. Potwory, a tych jest za dużo, rażą sztucznością, a w bitewnym szale wyglądają jeszcze gorzej. Jeżeli jesteśmy już w warstwie wizualnej, to trzeba „Hellboya” zganić za jedno z najgorszych użyć kategorii wiekowej R w historii kina. Przekleństwa rzucane są na lewo i prawo, posoka leje się strumieniami, a wnętrzności i kończyny często latają nad głowami bohaterów, ale film dokonuje onanizmu przesadną brutalnością i okrucieństwem. To, że po raz kolejny zobaczę, jak przypadkowy człowiek przerywany jest na pół, nie sprawi nagle, że obraz stanie się dzięki temu dojrzalszy i poważniejszy. Nie tędy droga, a jednak twórcy poświęcili sporo czasu na bezsensowne sceny, które mają jedynie pokazać, że lepszych pomysłów nie mieli, więc krew i wyrywane organy służą tu jako przysłowiowy plaster, która na dobre słowo ma trzymać cały film w kupie.
Synonim odchodów nie pojawił się bezzasadnie, bo lepszego określenia na ten film po prostu nie ma. Neil Marshall i reszta spartaczyli nawet głównego bohatera i jego ekipę. U niektórych mamy przebłyski jakiejś głębi, która mogłaby posłużyć jako fabularny budulec, ale nie starczyło na to czasu, bo przecież trzeba odrąbać głowę jakiemuś nieszczęśnikowi. Coś zwyczajnie poszło nie tak, jeżeli od pewnego momentu zacząłem kibicować humanoidalnemu guźcowi Gruagachowi, który służy wiedźmie. On jako jedyny ma jakieś głębsze motywacje i nawet na chwilę można mu współczuć, a przecież to on jest jednym z tych złych, więc jakakolwiek empatia nie powinna być w jego stronę kierowana. O członkach Hellboy Teamu nawet nie będę się rozpisywał, bo to zgraja archetypicznych postaci, którzy albo właśnie odkrywają swoje moce, albo próbują je ukryć. Nuda, nic ciekawego, to już było, lecimy dalej. Może chociaż tytułowy bohater jakoś się wyróżnia, albo Davida Harboura można pochwalić za rolę? Nie bardzo. Hellboy nie ma zbyt wielu okazji, aby pokazać jakąkolwiek osobowość, bo przecież musi zebrać cięgi od innych potworów, które przy okazji obowiązkowo muszą rozerwać kogoś na pół. I niby jest zarysowany jakiś konflikt, że jest demonem, istotą z piekła rodem i zabija swoich ziomków, broniąc ludzkości, która go nie akceptuje, ale ten wątek nie idzie dalej w żadnym kierunku. Ot, odhaczona kłótnia z przyszywanym ojcem i twórcy z czystym sumieniem mogli pokazać setną z kolei dekapitację jakiegoś biedaka. David Harbour pod toną makijażu i protez nie potrafi się przebić, przez co Hellboy w jego wykonaniu traci ludzką twarz.
Miał być Hellboy, a wyszedł co najwyżej Chłopiec z Helu. Ilość fabularnych głupot i niedorzeczności twórcy mogliby sprzedawać na tony, a pomimo efekciarskich pojedynków i głośnych, rockowych kawałków, już dawno na żadnym filmie w kinie tak się nie wynudziłem, że już po pierwszych dwudziestu minutach miałem ochotę wyjść z sali kinowej, a niemal nigdy mi się to nie zdarza. W odczuciach nie byłem odosobniony, bo na moim seansie kilka osób wyszło podczas trwania filmu. Zazdroszczę im tej decyzji.
Gdy jedna z bohaterek zagrzewa do walki z Nimue resztę ekipy, wypowiada słowa: „Zróbmy wszystko, aby nie wystąpiła w sequelu”. Reżyser najwyraźniej wziął sobie tę uwagę do serca, ale w obmyślaniu realizacji kolejnych scen z latającymi rękami i nogami, coś musiał pomylić i zrozumiał, że ma zrobić wszystko, aby do stworzenia kontynuacji jego filmu nigdy nie doszło. Brawo więc dla pana Marshalla, który na pewno zaprzepaścił szansę powstania drugiej części, ale również najprawdopodobniej uśmiercił postać Hellboya na co najmniej dekadę.