Wielu fanów kręciło nosem, ale inni przyjęli wiadomość o rozpoczęciu prac nad prequelowym filmem Hana Solo z ogromną ulgą. Mało która postać zasługuje na własną produkcję tak, jak najsłynniejszy przemytnik w całej galaktyce. Do tego na stołku reżyserskim zasiadł duet odpowiedzialny chociażby za „21 Jump Street” oraz „LEGO Przygoda”, mogący wskazywać, że po raz pierwszy w uniwersum Gwiezdnych wojen doczekamy się komedii z prawdziwego zdarzenia. Niewiele jednak z tego wyszło, a o „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” robiło się coraz głośniej. Najpierw informacje, że odtwórca tytułowej roli Alden Ehrenreich jest tak pozbawionym talentu aktorem, że potrzebuje nauczyciela aktorstwa na planie. Następnie kłótnie reżyserów z producentami o wizję filmu, która okazała się na tyle rozbieżna, że w połowie prac zastąpiono reżyserski duet Ronem Howardem. W mediach pojawiały się plotki, że Disney i Lucasfilm szykują się na pierwszą porażkę filmu, zarówno artystyczną jak i finansową. Wszystko to rysowało bardzo niekorzystny obraz produkcji, nad którym widocznie zawisły czarne chmury i który miał stać się kozłem ofiarnym dla całej serii. Premierowy pokaz „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” na festiwalu w Cannes rozwiał jednak wszelkie wątpliwości. Nie jest to film aż tak zły, jak można byłoby oczekiwać po doniesieniach, ale poziomem do ostatnich trzech części również daleko.
„Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” przedstawia nam historię młodego Hana (Alden Ehrenreich), który stara się wiązać koniec z końcem marząc o zostaniu pilotem własnego statku. W pewnych niesprzyjających okolicznościach poznaje Tobiasa Becketta (Woody Harrelson), oraz jego ekipę Val (Thandie Newton) i Rio Duranta (Jon Favreau). Pracują oni dla Drydena Vosa (Paul Bettany), szefa groźnej organizacji przestępczej zwanej Szkarłatnym świtem, który zleca im kradzież niebezpiecznej i łatwopalnej substancji wprost z pociągu wyjeżdżającego z imperialnego magazynu. W wykonaniu zadania przeszkadza im Enfys Nest (Erin Kellyman) i jej grupa zbirów. Nic nie idzie jednak po myśli Hana i spółki, którzy muszą wymyślić nowy plan, jak nie dać się zabić Vosowi i wykonać zadanie.
W filmie dzieje się bardzo dużo już od samego początku. Kolejna scena akcji goni następną i czasami można przegapić krótkie przejście między jedną i drugą. Pierwsza godzina obfituje w pościgi, wymiany ognia, wprowadzenia kolejnych bohaterów, zarówno tych doskonale znanych jak i nowych, a nawet widowiskową scenę z pędzącym pociągiem między zaśnieżonymi górami. Celem Rona Howarda najwyraźniej było podtrzymywanie ciągłego zainteresowania widza i to zadanie wypełnił w stu procentach. Co prawda chciałoby się, żeby między jedną sceną akcji a drugą, bohaterowie wymienili ze sobą choć kilka zdań, a nie pojedyncze słowa, ale scenariusz, a już w szczególności dialogi nie są mocną stroną tej produkcji. Wiele linii dialogowych włożonych w usta aktorom zwyczajnie nie działa, z czego najwyraźniej sami twórcy zdawali sobie sprawę, bo długich monologów tu nie uświadczymy.
Te niedogodności w pełni rekompensują sceny akcji. Jest ich sporo, ale na całe szczęście przeważają te udane, które zapadają w pamięci na dłużej. Już otwierająca scena pościgu robi spore wrażenie, a później jest jeszcze lepiej. Wspomniana sekwencja na pędzącym pociągu jest bardzo widowiskowa, a do tego nie brakuje w niej emocji, nawet jeżeli mamy przez cały seans świadomość, że kilku bohaterom krzywda nie może się stać. Szkoda, że już w zwiastunach pokazali urywki wszystkich najlepszych scen, ale w całości na dużym ekranie prezentują się po prostu zjawiskowo. Spora w tym zasługa rewelacyjnego stylu wizualnego. Po filmie o Hanie Solo spodziewałbym się większej ilości jaśniejszych kolorów i cieplejszej stylistyki, dlatego miło zaskoczyłem się, gdy okazało się, że film jest niemniej szary, wyblakły, wręcz sterylny niczym w „Łotrze 1”.
Również atmosfera filmu nie ma nic wspólnego z komedią czy kinem przygodowym. Bywa mrocznie i konkretnie, a że mamy do czynienia z namiastką świata przestępczego, to nie brakuje intryg, zdrad i nieszczęśliwych miłości. Nie ma co się jednak oszukiwać, nie są to najważniejsze elementy filmu i istnieją tylko po to, aby można było je odhaczyć, ale nie mają one zbyt wielkiego znaczenia dla całej fabuły, choć twórcy starali się, aby było inaczej. „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” daleko też od humoru, który prezentowany jest w kolejnych filmach Marvela czy nawet głównej sagi. Żarty pojawiają się, ale nie jest ich zbyt dużo i raptem tylko parę gagów rzeczywiście bawi, a nie jest po prostu one-linerem mającym rozładować emocje.
„Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” z całą pewnością podzieli fanów gwiezdnej sagi nie mniej niż „Ostatni Jedi”. Twórcy zawarli w filmie całą masę fanserwisu, który ma lepsze i gorsze momenty. Dowiadujemy się chociażby skąd takie nazwisko Hana i akurat, temu trudno przyklasnąć, tak samo jak pojawienia się pewnej postaci z serialu animowanego czy cameo aktora, który już wcześniej w Gwiezdnych wojnach grał. Wydaje się to leniwe, niepotrzebne i na siłę. O wiele lepiej wypada pierwsze spotkanie Hana z Chewbaccą, jego powiązania ze światem przemytniczym oraz to, skąd wziął swój ikoniczny blaster. Nie mogło oczywiście zabraknąć słynnego przelotu do Kessel w mniej, niż 12 parseków, o czym doskonale wiemy już z „Nowej nadziei”, czy gry w Sabaka z samym Lando Calrissianem o Sokoła Milenium, będącą jedną z najlepszych scen w filmie.
Donald Glover w roli Lando Calrissiana jest tak dobry, że nie można się dziwić planom Disneya, który przymierza się do solowego filmu dla tego bohatera. W sumie niewiele on dostał do tej pory czasu, a to postać na tyle charyzmatyczna i intrygująca, że powinno ją się wykorzystać do stworzenia heist movie w uniwersum Gwiezdnych wojen. Glover spisał się na medal i kradnie niemal każdą scenę, w której występuje. Jego słowne utarczki z Hanem są naprawdę czarujące i aż buzuje od nich od energii dwóch kanciarzy. Tym bardziej, że Alden Ehrenreich naprawdę daje radę. Brakuje mu co prawda takiej charyzmy jaką dysponował Harrison Ford ze swoim zawadiackim błyskiem w oku, ale nowy odtwórca roli Solo nie ma się czego wstydzić. Nie ma ani jednej sceny, która rzeczywiście wskazywałaby na brak umiejętności aktorskich, a w wielu z nich wychodzi nawet obroną ręką. Alden Ehrenreich to był mimo wszystko dobry wybór.
Sprawdza się również pozostałą część obsady na czele z Woodym Harrelsonem. Aktor miał w ostatnich latach wzloty i upadki, ale przynajmniej w blockbusterach poniżej pewnego poziomu nie schodził, a to kolejna dobra rola do jego kolekcji, tym bardziej, że szybko łapie chemię z Ehrenreichem. Zaskakująco dobra jest także Emilia Clarke, która poza rolą w „Grze o Tron”, nie zasłynęła jeszcze żadną inną, szczególnie w kinowych produkcjach. Teraz może się to zmienić, bo choć jest tylko wypełnieniem całości, to pokazuje, że jej drewniane aktorstwo z ostatniego „Terminatora” to już przeszłość. Pochwalić trzeba również Paula Bettany’ego, który w „Hanie Solo” nawet w niewielkiej roli sprawdza się bez zarzutów.
„Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” to przyjemne kino rozrywkowe z widowiskową akcją i ciekawą dynamiką między bohaterami. Film uzupełnia luki sprzed czwartej części sagi i robi to niestety z różnym skutkiem. Niektóre rozwiązania z pewnością nie przyjmą się w najbardziej zagorzałym fandomie serii, inne są po prostu głupie i niepotrzebne. Marudzić można również na brak konkretnego antagonisty czy leniwe podejście do ukazania przestępczego środowiska, a zakończenie filmu pozostaje sporo do życzenia, bo brakuje w nim emocji czy grania o jakąś większą stawkę. Mimo to, doceniam wspólny wysiłek Howarda i Kasdanów, którzy tym razem nie zaproponowali kolejnego odcinka, gdzie ratowane są całe światy. Zamiast tego mamy bardzo osobistą historię kilku bohaterów, których osobowości i wzajemne relacje dopiero są kształtowane. Na seansie bawiłem się na tyle dobrze, że ciężko mi „Hana Solo: Gwiezdne wojny – historie” uznać za produkcję słabą i niepotrzebną. Po prostu wiele w niej mankamentów, które mogą przeszkadzać bardziej ortodoksyjnym fanom Gwiezdnych wojen. Z wielką przyjemnością obejrzę kolejne solowe filmy z Hanem w głównej roli.