Dziennikarstwo nie ma się najlepiej. W dzisiejszych czasach liczy się wyłącznie podanie niesprawdzonego newsa przed konkurencją, a wszystko to w sprzeczności z poszanowania zasad i etyki dziennikarskiej, która została zastąpiona przez reklamowe cyferki na kontach wydawnictw. Nic więc dziwnego, że kino wciąż tęskni za klasycznym, archaicznym już dziennikarstwem, w szczególności śledczym. Taki nostalgiczny zryw mogliśmy oglądać dwa lata temu w oscarowym „Spotlight”, zaś po drodze mogliśmy przyjrzeć się innym wycinkom z historii dziennikarstwa w mało udanej „Niewygodnej prawdzie”, biograficznej „Christine” oraz dokumentalnym „Citizenfour”. Kolejną próbę przywróceniu podupadłej renomy dziennikarstwa podjął Steven Spielberg w „Czwartej władzy”. Czy uznany reżyser, jego gwiazdorska obsada, ale w szczególności nagrodzony Oscarem Josh Singer za scenariusz do „Spotlight”, podołali temu niełatwemu zadaniu?
W 1971 roku Stany Zjednoczone administracji Nixona wciąż prowadzą działania wojenne na terytorium Indochin. Sekretarz stanu Robert McNamara (Bruce Greenwood) zleca sporządzenie tajnego raportu dotyczącego wojny, jednocześnie w wywiadach w mediach przekonując o sukcesach amerykańskiego wojska. Jeden z jego pracowników ma dość kłamstw i postanawia wykraść wielotomowy raport i przesłać go do prasy. Pierwsze strony dokumentu trafiają do największego i najbardziej poczytnego The New York Times. Wkrótce później prezydent Nixon, marzący o drugiej kadencji, pozywa dziennik do sądu, który ma łamać podstawowe zasady krajowego bezpieczeństwa. W międzyczasie The Washington Post ratuje się od upadku wejściem na giełdę. Niewielka i rodzinna firma musi przestać taką być, jeżeli jej właścicielka Katharine Graham (Meryl Streep) chce, aby jej biznes przetrwał. Stołeczny dziennik ma okazję wydrukować informacje z kolejnych stron raportu, czemu przychylny jest redaktor naczelny Ben Bradlee (Tom Hanks). Rozpoczyna się wojna między wolnością słowa zawartą w pierwszej poprawce do konstytucji a próbującym nałożyć cenzurę prezydentem Nixonem.
„Czwarta władza” niestety nie wejdzie do kanonu obowiązkowych pozycji dla studentów dziennikarstwa. Z pozoru film ma wszystko, co taka historia powinna zawierać, w końcu opiera się na podobnych zasadach co „Wszyscy ludzie prezydenta”, zresztą stanowiąc do niego wstęp, ale Spielberg w zbyt wielu momentach chybił, przez co film zamiast trzymać w napięciu, zwyczajnie nudzi. Przedstawia on bardzo ważny rozdział w historii nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale przede wszystkim światowego dziennikarstwa, bo gdyby tamte wydarzenia potoczyły się po myśli administracji Nixona, afera Watergate mogłaby nigdy nie ujrzeć światła dziennego, a nawet jeśli, to w zupełnie innej formie. Tylko co z tego, skoro finał tej historii jest z góry znany, a Spielberg w żadnym momencie nawet nie próbuje wzbudzić jakichkolwiek wątpliwości, niemal encyklopedycznie przedstawiając kolejne fakty, stawiając najprostszą i najbardziej bezpieczną laurkę dla dziennikarstwa.
Przez to „Czwarta władza” wydaje się filmem stworzonym bardziej z potrzeby ukarania obecnego prezydenta, niż rzeczowego i sumiennego powrotu do złotych czasów dziennikarstwa. To zbyt oczywiste, że film ma być odzwierciedleniem obaw Spielberga co do Trumpa, który znany jest z licznych kłamstwa i ciągłych walk z nieprzychylnymi mu mediami. Co prawda reżyser stawia pytanie czym powinni kierować się dziennikarze oraz wydawcy, czy za każdym razem obiektywizmem i etosem pracy, czy własnymi preferencjami i subiektywizmem, co oznacza ochronę znajomych polityków. Ale tu też odnosi porażkę, bo jego wrodzony idealizm bierze górę nad opowiadaniem historii i koniec końców nikt nie ma wątpliwości jakimi wartościami warto się kierować. Identycznie jest z wymuszonym i zupełnie niepotrzebnym wątkiem feministycznym. Gdy Ben Bradlee zostaje uświadomiony przez swoją żonę, dla której to jedyna większa kwestia w filmie, że kobiety w każdym biznesie mają o wiele ciężej niż mężczyźni i często ryzykują nie tylko swoją reputacją ale i całą karierą, można jeszcze przymknąć oko na taką łopatologię. Ale gdy główna bohaterka po sądowej batalii idzie wzdłuż szpaleru złożonego z kobiet w różnym wieku, okazuje się, jak niewiele w tej kwestii ma do dodania Spielberg, a to co prezentuje jest nudne, apatyczne i leniwe. To duży problem „Czwartej władzy”, która miejscami jest zbyt egzaltowana i patetyczna, a przez to nieznośnie odrzucająca.
Ale „Czwarta władza” nie byłaby tak złym filmem, gdyby nie podział na dwa osobne wątki. Ten ze śledztwem dziennikarskim pozostawia sporo do życzenia, bo niewiele w nim śledztwa, a za dużo wyniosłych dialogów, ale ogląda się go nieźle i ma parę momentów, po których film powinien ruszyć z właściwą akcją, ale nagle zostajemy wrzuceni do drugiego, niemniej ważnego wątku z Katharine Graham i jej ratowania Posta. W tym samym czasie dziennik przeżywał dwie wielkie sprawy, które nie tylko pozwoliły im przetrwać kryzys, ale stały się także wzorem do naśladowania dla przyszłych dziennikarzy. Tylko, że wątek ratowania gazety i wszystko co z tym związane jest mało ciekawe w obliczu prowadzenia wojny domowej z samym prezydentem. Nie obfituje on w nic, co przykuwałoby do ekranu, zamiast tego oferując zbyt wiele powtórzeń, a wojny słowne słucha się ze wzruszeniem ramion.
Aktorsko jest tylko poprawnie, bo oprócz występu Toma Hanksa nie ma tu kogo pochwalić. Hanks jest o tyle ciekawy, bo wciela się w postać stanowczą, zdecydowaną, pochłoniętą pracą, a ulubieniec Hollywood nie często grał takie role. Zazwyczaj gra ciepłych i miłych bohaterów, więc taka odmiana cieszy, tym bardziej, że Hanks idealnie się w takiej konwencji odnajduje. To dobra rola, choć jak cały film zbyt jednowymiarowa. Gorzej radzi sobie Meryl Streep, która w zbyt wielu scenach jest pretensjonalna. Może to wina jej nietrafionego wątku i odbiło się to również naj jej grze aktorskiej, ale nominacja dla Streep za tę rolę to wielkie nieporozumienie. Aktorka robi co może, aby oddać siłę i emocję swojej bohaterki, ale niewiele z tego wynika.
„Czwarta władza” jest filmem zbyt bezpiecznym, oczywistym i nieskomplikowanym. To przykładnie zrealizowany wycinek pewnej historii, ale nie wzbudzający żadnych emocji. Szkoda, że w porównaniu do „Wszystkich ludzi prezydenta”, Spielberg nie miał ambicji do nieco szerszego zarysowania kontekstu tamtej afery, dodania własnego komentarza, zdynamizowania opowiadanej historii. Przez co „Czwarta władza” nie działa na wielu płaszczyznach, a nostalgia za starym, dobrym dziennikarstwem i zarazem wychwalanie etosu pracy ówczesnych redaktorów, to za mało, aby można było uznać film za udany.