Kiedy dowiedziałem się, że studio Beenox bierze pod swoje skrzydła remake Crash Team Racing, skakałem ze szczęścia. Mam bowiem z tym tytułem wiele ciepłych wspomnień. To jedna z produkcji, które zapoczątkowały moją sympatię do gier wideo i rozpoczęła tę wielką przygodę. Jak byłem małym bajtlem, to często uczęszczałem do domu mojej koleżanki, której tato miał niemal wszystkie konsole. Podróż tam była, bardzo ekstremalna, bowiem wiązała się z przejściem przez dość długi wąwóz. Oczywiście, chęć wzięcia pada do ręki była większa niż cokolwiek innego, więc biegałem przez to wysuszone błoto niezależnie od pogody, temperatury, czy pory roku. Właśnie tam, w salonie, siedząc na dywanie, zapoczątkowała się moja miłość do gier wideo. Jedną z produkcji, które najbardziej zapadły mi w pamięć, jest właśnie oryginalny CTR. Tym właśnie sposobem Crash Team Racing Nitro-Fueled było jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie gier tego roku, w której pokładałem wielkie nadzieje.
Szybkość, szybkość… jestem szybki!
Głównym trybem w Crash Team Racing Nitro-Fueled jest Adventure, czyli po prostu kampania. Tutaj pojawia się pierwsze mrugnięcie oczkiem w stronę graczy, bowiem mamy do wybrania dwa „tryby” poznawania historii. Pierwszy, Nitro-Fueled, pozwala nam na zmianę postaci i gokartów podczas gry. Możemy też zmieniać elementy kosmetyczne, takie jak koła, malowanie, czy wzór na naszym pojeździe, oraz skórki samych bohaterów. Te zdobywamy wraz z postępem gry lub możemy je kupić w sklepie zwanym pit stopem, za walutę zdobywaną za wyścigi. Przedmioty codziennie się zmieniają, a wygląd sklepu bardzo przypomina ten z ulubionej gry streamerów w 2018 roku – Fortnite. Drugi tryb nosi nazwę Classic i jest to dokładnie to, z czym mogliśmy się mierzyć przy premierze pierwowzoru. Jeden bohater od początku do samego końca oraz brak możliwości bawienia się w kosmetykę – nie ma żadnego modyfikowania, liczy się jedynie szybka jazda.
Pewnego dnia na Ziemi pojawia się kosmita o imieniu Nitros Oxide i stawia wyzwanie mieszkańcom naszej planety. Zielone, dość paskudne stworzenie twierdzi, że jest najszybszy w całej galaktyce i podróżuje od planety do planety w poszukiwaniu kogoś, kto może mu się postawić. Zasady są proste – Oxide zmierzy się z najlepszym ziemskim zawodnikiem. Jeśli nasz bohater wygra, kosmita pozostawi planetę w spokoju. Jeśli przegramy, zamieni on Ziemię w wielki parking, a z mieszkańców zrobi niewolników. W celu znalezienia najszybszej jednostki na planecie, organizowany jest turniej. Kampania składa się z czterech światów, a w każdym z nich są cztery wyścigi oraz „walka” z bossem, czyli naszym głównym konkurentem do wyścigu z Nitrosem. Jest to więc zabawa na jedynie 3-5 godzin, ale szczerze, prawdziwa gra rozpoczyna się dopiero po ukończeniu fabuły, którą ja osobiście bardziej bym nazwał samouczkiem.
Szybki jak jaszczurka i ostry jak przecinak
Jeśli graliście kiedykolwiek w jakąś grę wyścigową z kultowym już rudym jamrajem pasiastym, to wiecie, że tu nie chodzi jedynie o jazdę. Żeby triumfować w trybach sieciowych lub na wyższych poziomach trudności, trzeba opanować mechaniki znajdujące się wewnątrz gry. Proces ten jest bolesny, lecz po załapaniu wszystkich zasad, możemy cieszyć się rozgrywką i z bananem na twarzy mijać zboostowanym driftem żółtodziobów w trybie online.
W CTR nie będziecie wznosić pucharów za zwyczajną jazdę. Główną mechaniką jest specjalny rodzaj driftu. W ślizg wchodzimy naciskając na kontrolerze do PlayStation 4, L1 lub R1. Tutaj rozpoczyna się zabawa z manewrowaniem analogiem, bowiem jeśli cały czas będziemy driftować z kołami w jedną stronę, wpadniemy w poślizg. To jednak nie wszystko. Podczas ślizgu możemy zwiększyć prędkość naszego pojazdu. Jest to tak ważny element rozgrywki, że bez jego opanowania nie mamy co liczyć na wygrywanie wyścigów, nawet na normalnym poziomie trudności. Kiedy ślizgamy się przy użyciu L1, musimy w odpowiednim czasie wcisnąć R1, aby dodać naszemu pojazdowi szybkości i nie wypaść z driftu. Sekwencja powtarza się trzykrotnie, a jeśli uda nam się za każdym razem wcisnąć przycisk w odpowiednim czasie, osiągniemy niewiarygodną prędkość, która sprawi, że nasz gokart się uniesie.
Poza tym, przy lądowaniu dostajemy boosta. Moc przyspieszenia zależna jest od wysokości, na jaką się unieśliśmy. Mapy tutaj są wprost szalone, więc rampy z nitro są na porządku dziennym. Możemy jednak chwilę przed wyleceniem w powietrze sami podskoczyć, aby lot był bardziej efektywny i dzięki temu dostaniemy większy boost. Skok w Crash Team Racing jest wbrew pozorom wyjątkowo ważny. Są mapy, które wymagają od nas umiejętnego podskakiwania w odpowiednie strony i w odpowiednich momentach, co wcale nie jest takie proste, kiedy walczymy o pierwszą pozycję w ostatnim okrążeniu.
Loot boxy nawet tutaj… tyle, że na trasie
Wszechobecne są tutaj oczywiście power-upy. Te zdobywamy wjeżdżając w skrzynie ze znakiem zapytania. Jest to tak naprawdę ostoja całych wyścigów z Crashem, Coco oraz Doktorem Neo Cortexem. Tutaj nigdy nie możemy czuć się bezpieczni. Zakończyliśmy pierwsze okrążenie na pierwszym miejscu? Wyśmienicie, szkoda jedynie, że za moment prawdopodobnie w nasz tylny zderzak uderzy bomba lub rakieta, ewentualnie my sami wpakujemy się na czerwony lub zielony blok powodujący wybuch i wpadnięcie w poślizg. Power-upy stanowią istotę przewagi bossów w starciach z nami. Jeśli jedziemy za nimi, to ci bez przerwy wyrzucają zza pleców specjalne przedmioty – raz będą to bomby, innym razem czerwone fiolki wybijające nas z rytmu jazdy, a jeszcze innym coś innego. Jedynym sposobem na wyjście na prowadzenie jest szczęście przy losowaniu własnego power-upa. Z autopsji przyznaję, że najbardziej skuteczny jest zestaw trzech rakiet, który wpakujemy w plecy przeciwnika.
Co po uratowaniu świata przed wielkogłowym kosmitą?
Jak już pisałem wcześniej, kampania to dopiero początek całej przygody. Po wygraniu wszystkich wyścigów możemy powrócić do każdej trasy i powalczyć o token CTR, który odblokowujemy zbierając te trzy litery na mapie oraz kończąc cały wyścig na pierwszy miejscu. Możemy również powalczyć w Relic Race’ach, gdzie musimy zrobić trzy okrążenia w wyznaczonym czasie. Pomagają nam przy tym skrzynie porozstawiane na całej planszy, które zatrzymują czas na określoną ilość sekund.
Po pewnym czasie jesteśmy jednak głodni walki z prawdziwym przeciwnikiem, bo przecież, ile można grać na bota? Tutaj mamy dwie możliwości – multiplayer lub kanapową rozgrywkę na split screenie. Zajmijmy się najpierw pierwszą opcją.
Multiplayer to prawdziwy test naszych umiejętności. Nie muszę chyba pisać, że rozgrywka sieciowa przynosi jeszcze więcej emocji i niejednokrotnie budzi się w nas zwierzę (niekoniecznie jamraj, może coś bardziej groźnego, w stylu… nie wiem, pumy?). Możemy rozegrać normalny wyścig z prawdziwymi przeciwnikami, nad czym już nie będę się rozwodził lub wybrać tryb Battle, który jest równie interesujący. Gracze dzielą się na dwie drużyny – niebieską i czerwoną. Na kwadratowej mapie musimy zbierać jak najwięcej kryształów oraz eliminować przeciwników. Teren jest dość mały, zatem umiejętne poruszanie się z pewnością oszczędzi nam walenia zderzakami w barierki i frustracji. Tryb sieciowy jednak na tym etapie trochę leży. Innych graczy możemy znaleźć bez najmniejszego problemu, bowiem chętnych do gry jest krocie. Paskudnie to jednak wygląda pod względem technicznym, bo teleportowanie pojazdów czy momentalne zatrzymanie wszystkich przeciwników, to bardzo częsty obrazek. Twórcy zapewniają, że trwają prace nad naprawą rozgrywki online i szczerze na to liczę, bo to tak naprawdę jedyna zauważalna wada produkcji.
Split screen… i tu mnie uderzyła nostalgia po raz kolejny. Dziecięce rywalizacje w gokartach na telewizorach CRT siedząc dwa metry od niego. To właśnie tak rozwiązywałem konflikty z moimi znajomymi, jak byłem mały. Miałem tę przewagę, że miałem wszystko w jednym paluszku, więc bardzo lubiłem wmawiać niektórym znajomym, że ten czerwony blok z napisem TNT to tak naprawdę najlepsze turbo w grze i ominięcie go będzie wielkim błędem. Co prawda kanapowego multiplayera więcej zasmakowałem trochę później, w Crash Nitro Kart, jak już dorobiłem się własnego PlayStation 2. Rozgrywka jest po prostu wspaniała, przynosi mnóstwo frajdy i obecnie jest to pierwsza imprezowa pozycja. Mam wielką nadzieję, że uda mi się ponownie zmierzyć w CTR z tymi samymi osobami, którym kopałem tyłki lata temu.
8-bitowa łza zakręciła się w oku
Oprawa audiowizulana to maj-ster-sztyk. Trasy są identyczne i tak oddane oryginałowi, że na pierwszych trzech dokładnie pamiętałem, gdzie mam jechać. Zostało dodanych jednak wiele detali, które tylko upiększają okolicę i potęgują wspaniałe wrażenie z jazdy. Zdarzyło mi się raz, w wyścigu na mapie Coco Park, odpuścić jakąkolwiek rywalizację i po prostu wolno jechać przed siebie, zachwycając się ilością kolorów dookoła mnie. Nic, tylko podziwiać.
Dla ludzi, których całkowicie zjadła nostalgia podczas rozgrywki, twórcy przygotowali skórki retro dla głównych postaci. Dzięki temu wyglądają oni, jak w oryginale. To samo tyczy się opon do naszego gokarta. Co tyczy się muzyki – w ustawieniach możemy zmienić soundtrack na ten oryginalny, chociaż ja osobiście nie czułem takiej potrzeby, bo ten główny w grze, jest świetny.
Podsumowanie
Ból, frustracja, nerwy, euforia, nostalgia, szczęście, zachwyt – te słowa opisują Crash Team Racing Nitro-Fueled. To wyśmienity remake wspaniałej gry. Znajdziecie tu wszystko, czego można oczekiwać od szalonej gry wyścigowej. Jeśli nie graliście w oryginał, nie musicie się martwić – zabawa wcale nie będzie gorsza. Cała postać Crasha ma dla mnie ogromne znaczenie i wielką wartość, szczególnie dwie gry z rudym niby-lisem – Crash of the Titans i właśnie Crash Team Racing. Pierwsza z nich zwyczajnie była dla mnie świetną produkcją, druga zaś sprawiła, że właśnie teraz piszę recenzje gier i jest to nieodzowny element mojego życia. CTR Nitro-Fueled to pozycja na wiele godzin, do której z pewnością będę jeszcze niejednokrotnie wracał.