Bloodshot – recenzja filmu

Bloodshot1
foto: CTMG, Inc., Graham Bartholomew

Pandemia koronawirusa wymusiła na studiach przyśpieszone premiery swoich kinowych hitów w dystrybucji cyfrowej. Niektóre, jak właśnie Bloodshot, nie zdążyły nawet być pokazywane w kinach przez pełny tydzień, a już trafiły do ofert VOD. Ma to swoje niewątpliwe wady, ale główną zaletą jest to, że nie musimy już czekać na premiery niektórych obrazach, które pod napływem blockbusterów, przemknęły by przez kina niezauważone. W przypadku Bloodshota nie byłaby to wcale taka zła opcja, bo to produkcja, która nawet w domowym zaciszu, podczas domowej kwarantanny, nie przynosi spodziewanej dawki rozrywki.

Ray Garrison (Vin Diesel) jest żołnierzem, walczący na wojnie w Afryce. Po zakończeniu tury, wraca do domu, gdzie czeka na niego żona Gina (Talulah Riley). Pewnego poranka zostają zaatakowani i porwani. Ich życiu zagraża Martin Axe (Toby Kebbell), który torturuje Raya, aby dowiedzieć się o szczegółach misji w Mombasie. W wyniku braku jakichkolwiek informacji, Axe zabija Ginę i Raya. Garrison nagle budzi się w tajnym ośrodku badawczym, kompletnie nic nie pamiętając ze swojego życia. Od doktora Emila Hartinga (Guy Pearce) dowiaduje się, że został przywrócony do życia dzięki korporacji RST, która zrobiła z niego super-żołnierza, napędzanego przez nanoroboty zwane nitami. Od tego momentu jest nie tylko nieśmiertelny, ale również nadludzko silny. W ośrodku poznaje KT (Eiza González), Jimmy’ego Daltona (Sam Heughan) oraz Tibbsa (Alex Hernandez), byłych żołnierzy, którzy dzięki RST mogą normalnie funkcjonować za sprawą implantów i protez. Niedługo później Ray zaczyna sobie przypominać kto odpowiada za śmierć jego żony. Pomimo protestów Hartinga, Garrison wyrusza dokonać zemsty.

Bloodshot2
foto: CTMG, Inc., Graham Bartholomew

Bloodshot oparty jest na komiksach wydawnictwa Valiant Comics, ale zdecydowanie bliżej temu do futurystycznego akcyjniaka niż pełnoprawnego kina superbohaterskiego. Pewne elementy są na swoim miejscu, bo twórcy wyraźnie stworzyli klasyczne origin story, które ma stanowić wprowadzenie do kolejnej serii opartej na powieści graficznej. Brakuje tu więc choć krzty oryginalności, przełamania schematów, czy odejścia od utartej ścieżki. Dostajemy więc mieszankę, która czerpie pełnymi garściami z pierwszego Deadpoola (zapomnijcie jednak o jakiejkolwiek komedii), RoboCopa i genezy Zimowego Żołnierza z Marvela. Przewidywalność to jednak najmniejszy problem, bo poza okropnie łopatologiczną ekspozycją, nijakimi scenami walki, oraz pozbawionymi osobowości postaciami, film zwyczajnie przynudza. W połowie twórcy zaserwowali ciekawy zwrot akcji, który kompletnie położyli i zamiast zamienić go w największy atut swojego dzieła, jeszcze mocniej go pogrążyli.

Ciężko jednak oczekiwać trzymającego w napięciu akcyjniaka, skoro za scenariusz odpowiada m.in. Jeff Wadlow, czyli twórca takich niesamowicie złych horrorków, jak Prawda czy wyzwanie, oraz Wyspa Fantazji. Niezależnie kto jeszcze współtworzył scenariusz i kogo by nie posadzili na stołku reżyserskim, Wadlow to obecnie pewniak do autosabotażu własnego filmu. Nie wiem co producenci mieli w głowach, ale na własne życzenie zniszczyli serię, zanim ona na dobre powstała. Wiele złych słów należy się również reżyserowi Dave’owi Wilsonowi, dla którego jest to filmowy debiut. Bloodshotowi wyraźnie brakuje autorskiego sznytu, czegoś, co by przełamywało wykreowane przez analityków cyferki w Excelu. Cały film wygląda, jakby został stworzony przez AI, które nie dość, że dopiero uczy się sztuki tworzenia filmów, to dodatkowo brakuje mu mocy przerobowych.

Bloodshot3
foto: CTMG, Inc., Graham Bartholomew

Nie brakuje tu jednak dobrych pomysłów. Sceny akcji miały potencjał na dodanie choć małej dawki adrenaliny podczas seansu, ale zostały one okropnie zmontowane, gdzie w pojedynczej scenie jest więcej cięć, niż u fryzjera przez cały dzień pracy. Scena w tunelu, gdzie walka toczy się pośród rozsypanej mąki, potrafi wyglądać widowiskowo i ciekawie, ale to zaledwie kilka sekund w zalewie kiepskiej choreografii i tuszującemu niedostatki montażowi. Nawet finałowy pojedynek miał zadatki na trzymającą w napięciu sekwencję, ale nie dość, że brakuje w niej jakiegokolwiek ciężaru, to zamiast walczących ze sobą aktorów, widzimy popis marnych efektów specjalnych.

Fani Vina Diesela (są jeszcze tacy?) powinni być jednak zadowoleni. Ich ulubiony aktor jest tu po prostu sobą. Brakuje mu jednak charyzmy Dominica Toretto i humoru Xandera Cage’a, tworząc postać, o której zapomina się zaraz po seansie. Siłą każdego komiksowego filmu są postacie, dlatego nawet gdy Venom nie można zaliczyć do udanych produkcji, to Tom Hardy zrobił wszystko, aby publiczność go w tej roli zapamiętała i w jakiś sposób polubiła jego alter ego. W Bloodshocie nic takiego nie ma miejsca – nawet wśród postaci drugoplanowych, które nie potrafią zaznaczyć swojej obecności na ekranie. Może poza Lamornem Morrisem, wcielającego się w hakera Wilfreda Wigansa. Gdyby tylko pozbyć się wszelkich wypowiadanych przez niego sucharów, mielibyśmy choć jedną postać, którą da się polubić i zapamiętać.

Bloodshot4
foto: CTMG, Inc., Graham Bartholomew

Bloodshot to twór z zupełnie innej epoki. W porównaniu do komiksowych adaptacji, brakuje tu charakterystycznego wyróżnika, dzięki któremu film zostałby zapamiętany na dłużej, zaś do współczesnych akcyjniaków nie ma nawet startu, przez zupełnie położone sceny akcji, gdzie zamiast widowiskowych strzelanin i walk, oferują niesamowicie słabe zdjęcia i jeszcze gorszy montaż. Vin Diesel co jakiś czas stara się stworzyć zupełnie nową serię, do której mógłby przeskoczyć po zakończeniu przygody z Szybkimi i wściekłymi, ale najwidoczniej przerasta to jego możliwości.

Recenzja Bloodshot
W porównaniu do komiksowych adaptacji, brakuje tu charakterystycznego wyróżnika, dzięki któremu film zostałby zapamiętany na dłużej, zaś do współczesnych akcyjniaków nie ma nawet startu, przez zupełnie położone sceny akcji, gdzie zamiast widowiskowych strzelanin i walk, oferują niesamowicie słabe zdjęcia i jeszcze gorszy montaż.
3
Ocenił Radosław Krajewski