Stój! Zatrzymaj się, przestań robić cokolwiek, co w tym właśnie momencie robisz. Rozlega się wycie syren alarmowych. Masz minutę na zebranie z całego domu najpotrzebniejszych przedmiotów oraz członków rodziny i zabranie ich do ukrytego w piwnicy Twojego domostwa bunkra. Co i/lub kogo zabierasz? Ta siekiera wygląda na przydatną, nie? Ale co jeśli po końcu świata będzie nudno? Może by tak wziąć planszówkę? No i w sumie trochę głupio zostawić na pastwę losu żonę i dzieciaki, prawda?
W ten oto właśnie sposób rozpoczyna się większość sesji w 60 Seconds! Reatomized, czyli bardzo specyficznej gry survivalowej, w której naszym zadaniem jest przetrwać przy użyciu tego, co wcześniej udało nam się zabrać ze sobą z domu oraz tego, co zdołamy znaleźć w trakcie wypraw na powierzchnię. Gra dzieli się zatem na dwie części – zręcznościową oraz „przygodową”. Ta pierwsza to zdecydowanie stanowi najsłabsze ogniwo. Zadanie zebrania przedmiotów pierwszej potrzeby w ciągu minuty nie wydaje się jakoś nad wyraz trudne czy uciążliwe, ale już kilka chwil po rozpoczęciu odliczania okazuje się, że wyścig z czasem usilnie utrudniać będzie nam sterowanie. Do podnoszenia przedmiotów z lekkim opóźnieniem względem kliknięcia myszą można się jeszcze przyzwyczaić, ale już fakt, że nasz bohater zacina się na niemalże każdym leżącym przedmiocie sprawiał, że w stronę monitora co rusz wylewało się niemalże morze bluzgów i epitetów.
Na szczęście trwa to tylko minutę, a dzięki uprzejmości twórców sekwencję tę można całkowicie pominąć i z losowo dobranymi fantami przejść do dania głównego, czyli próby przetrwania w podziemnym bunkrze. Tracimy tutaj kontrolę nad konkretną postacią, w zamian zyskując władzę nad procesem decyzyjnym całej rodziny. Oznacza to, że musimy nie tylko wydzielać racje żywnościowe, ale także podejmować decyzje ważące losy naszych podopiecznych w trakcie wydarzeń losowych. Trzeba jednak zaznaczyć, że sama chęć popchnięcia historii w danym kierunku nie zawsze wystarczy, ponieważ zazwyczaj potrzebować będziemy również odpowiedniego przedmiotu. Świecącego karalucha będziemy mogli zatem albo zabić środkiem owadobójczym, albo oczarować graniem na harmonijce, o ile mamy takowe dobra pod ręką. Jeżeli nie, skubaniec zwędzi nam puszkę zupy pomidorowej.
Jak zatem widać, olbrzymim atutem 60 Seconds! jest wszechobecne w tym tytule poczucie humoru. Może nie są to żarty wywołujące spazmy śmiechu, ale wielokrotnie zdarzyło się uśmiechnąć pod nosem, co uznaję za sukces scenarzystów. Wydarzeń losowych jest tutaj naprawdę multum, a część z nich jest ze sobą bezpośrednio powiązana tworząc dłuższe, troszkę bardziej zawiłe wątki, jak choćby ten poświęcony kotu Szarikowowi, którym z jakiegoś powodu strasznie interesują się rządowi agenci. Nie myślcie jednak, że wszystkie nici historii poznacie za jednym posiedzeniem, bo najprawdopodobniej zginiecie, zanim zdołacie dojść do końca jakiegokolwiek wątku.
Z powodu olbrzymiej losowości rozgrywki, zabawa w 60 Seconds! nie należy do najłatwiejszych, często wymagając od gracza zarządzania „domostwem” znajdującym się na granicy upadku. Nawet jeżeli wszystko układa się wyjątkowo dobrze, a nasi podopieczni żyją w umiarkowanym luksusie los może się kompletnie w mgnieniu oka, co zazwyczaj skutkuje trafieniem na równię pochyłą. Są bowiem takie momenty, kiedy po prostu wiemy, że to już koniec, choć w teorii próbować możemy dalej. Ciężko jednak nie zwątpić, kiedy dzieci zaginęły na pustkowiach w trakcie wypraw, matka jest ranna po ataku pszczół, a ojciec zbzikował i gada do skarpety.
Niemniej mimo trudności czułem się zachęcony do dalszego kontynuowania zabawy, choć zalecałbym raczej ograniczenie się do jednej sesji na wieczór. W przeciwnym wypadku do gry prędko wkradnie się monotonia i to pomimo tego, że zdarzeń losowych jest tutaj naprawdę sporo. W pewnym momencie przez kolejne dni zaczyna się przelatywać niemalże z automatu, czytając tylko pobieżnie zapiski w dzienniku i opisy kolejnych eventów. To trochę dziwne, bo mam wrażenie, że jest to produkcja stworzona z myślą o streamerach ze względu na swoją karykaturalną stylistykę, absurdalne niekiedy poczucie humoru oraz masę różnorodnych wyborów do podjęcia.
No ale dobra, czym jest u licha 60 Seconds! Reatomized? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Jest to przede wszystkim swego rodzaju remaster 60 Seconds!, a zatem spodziewać możemy się lekko poprawionej oprawy graficznej oraz dźwiękowej, ale i nie tylko. Do gry dodano także trochę nowych wydarzeń losowych oraz przede wszystkim zupełnie nowy tryb przygodowy zmuszający gracza do bardziej kreatywnego podejścia do rozgrywki narzucając mu odpowiednie do danego scenariusza ograniczenia oraz cele. Większość z nich potraktowana została z przymrużeniem oka i okraszona odpowiednią dawką poczucia humoru, ale stawianego przed nami wyzwania nie należy lekceważyć. Próba bezstresowego wychowania dzieci i uchronienie ich od styczności z bronią po atomowym końcu świata nie należy do najłatwiejszych. Poza satysfakcją z podołania wyzwaniu w nagrodę dostaniemy czapki dla członków rodziny oraz retro skórki dla przedmiotów w bunkrze. Zawsze coś.
Szczerze przyznam, że nie bardzo rozumiem sens powstania 60 Seconds! Reatomized. Patrząc na listę zmian, mam wrażenie, że czytam patch notesy. Wszystko to, co opisałem w poprzednim akapicie, wygląda raczej jak coś, co równie dobrze można było do oryginału w ramach aktualizacji. Nawet w aspekcie wizualnym nie dostrzegam żadnych większych różnic, a gdyby pod nos podsunięto mi screeny z obu wersji – miałbym olbrzymi problem ze zdecydowanie, które jest które. 60 Seconds! Reatomized robi zatem absolutne minimum w celu odróżnienia się od swojej starszej wersji – stąd ocena. Sama w sobie gra nadal jest świetna i dostarcza mnóstwa zabawy, ale odświeżenie nie zasługuje na wyższą notę.