Zeszłoroczne Vampire: The Masquerade – Coteries of New York kupiło mnie przede wszystkim fantastycznym klimatem i sporą dowolnością w wyborze ścieżki prowadzącej do finału. Toteż z entuzjazmem zareagowałem na zapowiedź Vampire: The Masquerade – Shadows of New York, samodzielnego dodatku do wspomnianej powieści wizualnej. Zwłaszcza, że obiecywał on znacznie bardziej osobistą historię i możliwość wcielenia się w mocno zarysowanego bohatera, a nie, jak było to w przypadku oryginału, kompletnego świeżaka.
Shadows of New York wrzuca nas w buty Julii Sowińskiej, mieszkającej w Nowym Jorku Polki trudniącej się dziennikarstwem śledczym. W trakcie największego w swojej karierze dochodzenia zwraca ona niestety uwagę kilku wpływowych osób, w efekcie czego traci pracę. Co gorsza, tej samej nocy Julia zostaje napadnięta w opustoszałym wagonie metra i przemieniona wbrew swojej woli w wampira przez jedną z członkiń klanu Lasombra, wciąż świeżego członka Camarilli, działającego jako swego rodzaju pośrednik między nią a Ruchem Anarchistów. Julia kolejne miesiące spędza pracując jako wampirzy urzędnik imigracyjny, mając przy tym świadomość, że w świecie krwiopijców jest kompletnie nikim. Wtedy odkryte zostaje ciało Barona Douglasa Callihana, lider Anarchistów, a Julia, jako osoba niejako bezstronna i posiadająca doświadczenie „detektywistyczne”, otrzymuje zadanie odkrycia tożsamości mordercy.
Rozpoczynając swoją przygodę z Shadows of New York czułem ekscytację na myśl o wykorzystaniu mechanik oryginału przy prowadzeniu własnego śledztwa, musząc wybierać między kolejnymi tropami, pamiętając też o zaspokajaniu łaknienia poprzez udawanie się na polowanie. Co więcej, zbudowana na początku intryga w połączeniu z zawiłą, pełną zdrad i uprzedzeń polityką tego świata pozwalała mi sądzić, że dostanę trzymającą w napięciu historię pełną niełatwych moralnie wyborów. Cienie Nowego Jorku jawiły mi się zatem jako tytuł mający z łatwością przeskoczyć poprzeczkę ustawioną przez oryginał. Niestety nie do końca tak się stało.
Shadows of New York zostało bowiem wykastrowane z wielu elementów, którymi urzekł mnie oryginał. Wspomniana wcześniej potrzeba zaspokajania łaknienia ludzką krwią, by nie zwariować i nie zamienić się w bestię została kompletnie wycięta. Samo łaknienie wciąż wspominane jest w rozmowach, a czasami nawet Julia zarzuci pomysłem pójścia do parku i zapolowania, ale zignorowanie tego w żaden sposób nie wpływa na rozgrywkę. Fabularnie wytłumaczone jest to poniekąd to, że wampirza matka Julii wywalczyła dla niej kochankę, z którą mieszka, więc teoretycznie ma ona źródło krwi w domu, ale nie zmienia to faktu, że rozwiązanie to wyrzuca przez okno konieczność wyboru między podążeniem danym tropem a udaniem się na polowanie.
Nie żeby miało to jakieś większe znaczenie w kontekście Shadows of New York, bo zmiany dotknęły także samą strukturę rozgrywki, choć z pozoru może wydawać się identyczna, co w Coteries of New York. Historia Julii rozgrywa się na przestrzeni kilku nocy, w trakcie których możemy wybrać jakie miejsca i jakich ludzi chcemy dziś odwiedzić. Problem w tym, że w przeciwieństwie do oryginału, nasz wybór nie ma jakiegokolwiek znaczenia, bo ogranicza się on do mniej lub bardziej interesujących spotkań z osobami często niezwiązanymi ze śledztwem. Ot, możemy spotkać naszego dawnego informatora lub udać się do wesołego miasteczka by pomyśleć. Żadna z tych interakcji nie ma żadnego wpływu na prowadzone przez nas śledztwo, ani nawet nie pozwala nam spojrzeć na sytuację z innej perspektywy.
W Koteriach to właśnie ta podyktowana ograniczonym czasem każdej nocy konieczność wyborów bawiła najbardziej, ostro wpływając przy okazji na przebieg fabuły. Niezmiernie dziwi mnie zatem, że w przypadku Shadows of New York Draw Distance postanowiło zrezygnować z tego aspektu rozgrywki, decydując się na bardziej liniową opowieść. Przecież obsadzenie Julii w roli detektywa aż prosi się o wykorzystanie podobnej mechaniki i pozwolenie graczom na własnoręczne przeprowadzenie dochodzenia i dojście do własnych wniosków. W Shadows of New York nie mamy natomiast nawet możliwość zadecydowania o kolejności przesłuchiwania świadków. Co prawda od czasu do czasu otrzymujemy też możliwość dokonania wyboru, który wpłynie na charakter Julii (np. jej skłonność do kłamania), ale nie ma to większego znaczenia w kontekście rozgrywki.
Przez to wszystko zawodzi też sama fabuła nawet pomimo faktu, że sama historia i jej rozwiązanie są naprawdę ciekawe. Niestety zubożenie mechanik rozgrywki kompletnie nie potrafi jej jednak wybrzmieć, a nam poczuć się jak faktyczni detektywi. Jest to jednak nieco bardziej zrozumiały pod koniec gry, kiedy zdamy sobie sprawę, że twórcy nie mogli nam przeprowadzić śledztwa, bo go tutaj nie ma. Scenariusz i poczynania Julii przypominają raczej pozbawione celowości błąkanie się po uliczkach Nowego Jorku tak długo aż poznamy tożsamość mordercy. Na dobrą sprawę dochodzenie moglibyśmy zamknąć w pół godziny, gdybyśmy tylko mogli odwiedzić ostatniego z czterech świadków już na samym początku, bo rozmowa z nim popycha nas na ścieżkę ku rozwiązaniu zagadki.
I to nie jest tak, że Shadows of New York to jakaś kompletna padaka. Bynajmniej, losy próbującej wydostać się z dołka Julii śledziłem z zainteresowaniem, a oprawa audiowizualna stoi na równie wysokim poziomie, zachwycając wprowadzanym do gry, gęstym niczym smoła klimatem gotycko-punkowego nocnego światka wampirów. Sama Julia jest też całkiem ciekawą postacią, której uszczypliwe komentarze niekiedy wywoływały uśmiech na mojej twarzy, co tyczy się również pojawiających się tu i ówdzie nawiązań do Koterii. Problem w tym, że Cienie mogłyby być zdecydowanie lepszą grą niż są w obecnej formie. Zamiast genialnej powieści wizualnej nagradzającej nasz detektywistyczny zmysł dostaliśmy zaledwie przyzwoitą, do bólu liniową opowiastkę, będącą przy okazji, z braku lepszego określenia, cieniem oryginału.