Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że po „Avengers: Koniec gry”, nic w Kinowym Uniwersum Marvela nie będzie już takie same. Nie dość, że musieliśmy pożegnać się z niektórymi bohaterami, to jakby tego było mało, Kevin Feige nie wyjawił żadnych planów związanych z przyszłoroczną czwartą fazą. Dlatego ciężko było mieć konkretne oczekiwania związane ze „Spider-Man: Daleko od domu”, który z pewnością nie miał konkurować skalą i wagą wydarzeń z czwartymi „Avengersami”, ale jednocześnie należało spodziewać się, że tym filmem Marvel będzie chciał na zawsze zamknąć pewien rozdział w swoim uniwersum, jednocześnie rozpoczynając nowy. Zgodnie z tytułem, nowe przygody Pajączka dalekie są od wyobrażeń, jakie można było mieć przed tym filmem.
Peter Parker (Tom Holland) stara się wrócić do normalności po „blipnięciu”. Jego młodzieńcze serce ukierunkowane jest ku koleżance z klasy – MJ (Zendaya). Szkoła organizuje wycieczkę do kilku europejskich miast, w tym Wenecji i Paryża. Dla Petera to świetna okazja, aby wyznać dziewczynie, co do niej czuje. Nastolatek będzie musiał odłożyć amory na bok, kiedy dostaje wezwanie od Nicka Fury’ego (Samuel L. Jackson). Okazuje się, że pstryknięcie Thanosa spowodowało powstanie portalu czasoprzestrzennego, przez który przedostały się zagrażające całej planecie Żywioły. Razem z nimi przybył Quentin Beck (Jake Gyllenhaal), ostatni ocalały z alternatywnej wersji Ziemi, który pragnie wyrównać rachunki z niezwykle groźnym przeciwnikiem. Peter Parker nawet na zasłużonych wakacjach będzie zmuszony założyć strój Spider-Mana i raz jeszcze uratować świat.
Po „Końcu gry”, uniwersum, jak również fani, potrzebowali luźnego, wakacyjnego, przyziemnego i komediowego filmu w młodzieżowej konwencji. „Spider-Man: Daleko od domu” jawi się jako istna sesja terapeutyczna, która ma przypomnieć widzom, czym de facto powinny być superbohaterskie produkcje, zupełnie zrywając z chęcią jakichkolwiek porównań do największego wydarzenia w historii popkultury. Jako, że film Jona Wattsa nie musi być kolejnym odcinkiem, który ma doprowadzić do wielkiej konkluzji na końcu, jest w nim swoboda i bezkompromisowość, której brakowało w kilku ostatnich solowych filmach superbohaterskich Marvela. Dlatego „Daleko od domu” wyrasta na najlepszą tego typu produkcję w MCU od czasu „Spider-Man: Homecoming”.
Nie każdemu jednak przypadnie do gustu standardowy repertuar młodzieńczych, jak i superbohaterskich problemów. Z jednej strony więc mamy Petera, który darzy MJ miłosnym uczuciem, ale nie ma pewności, czy odwzajemnionym. Jego najlepszy kolega Ned, który początkowo wzbrania się przed wakacyjnymi romansami, szybko jednej ulega, co stawia głównego bohatera w jeszcze bardziej niekorzystnej sytuacji. Bycie zwyczajną osobą, w tym przypadku, nastolatkiem, nie jest pisane superbohaterom. Spider-Man nie może od tak odłożyć swojego kostiumu, uznając, że zrobi sobie urlop od bohaterskich spraw, gdy pojawia się zupełnie nowe zagrożenie. Wciąż tkwi w nim nieprzepracowany żal po Tonym Starku, którego czyny hołubione są w każdym zakątku globu. Jak więc uczeń Iron Mana, ma sobie poradzić z tym ciężarem, tym bardziej, że wszyscy wokół oczekują, że stanie się jego następcą. Owe kwestie dotyczące sprostaniu presji i próby pogodzenia prywatnego i superbohaterskiego życia, pojawiały się już nie raz, a „Daleko od domu” nawet nie stara się odnaleźć nowego sposobu na ukazanie i rozwiązanie tego problemu. Wiele ciekawiej prezentuje się temat fake newsów i populistycznych, nastawionych na atak medialnych doniesień, które początkowo pełnią komediową funkcję, ale ich waga diametralnie zmienia się w świetniej scenie po napisach.
Kevin Feige igra z fanami i ich teoriami. Mistyfikacja i ułuda wpisują się w konwencję „Daleko od domu”, ale od kilku miesięcy byliśmy karmieni kłamstwami, co zapewne podzieli fandom MCU. Tak jak i w „Homecoming”, tak i w tej części „Spider-Mana”, dostajemy zaskakujący (przynajmniej dla części widzów) zwrot akcji, zupełnie zmieniający resztę filmu. Sam mam do niego ambiwalentny stosunek, bo cieszę się, że nie zdecydowano się na pewne rozwiązania, które zdawały się pewniakiem co do rozbudowany uniwersum, ale z drugiej strony nie lubię tego typu zagrywek, które sztucznie wymuszają zmianę nastawienia i oczekiwań co do kolejnych projektów studia.
Sporym krokiem wstecz jest główny przeciwnik Człowieka-Pająka. Od pewnego czasu Marvel zdecydowanie poprawił jakość swoich złoczyńców, prezentując takie postacie jak genialny Sęp z poprzedniego „Spider-Mana”, świetny Killmonger z „Czarnej Pantery”, oraz Zemo z „Wojny bohaterów”, o Thanosie z „Wojny bez granic” nawet nie wspominając. Pierwsza scena zdradzająca tożsamość głównego złego jest przekonująca i gdy wydaje się, że uniwersum doczeka się kolejnego złola, którego zapamiętamy na dłużej, Jon Watts i spółka w żaden sposób go nie rozwijają, poza dodawaniem mu z każdą kolejną sceną punktów do szaleństwa, a sama szarada z nim związana przypomina jakim niewypałem był Mandaryn z „Iron Mana 3”. Tym bardziej dziwne, że twórcy pokusili się o recykling takiego rozwiązania. Nie tędy droga w prezentacji i rozwoju złoczyńcy, tym bardziej, że odegrany został rewelacyjnie. Nie ma jednak tego złego, bo jest przynajmniej jedna scena akcji, która zdecydowanie przejdzie do historii najlepszych scen superbohaterskiego kina.
Tom Holland po raz piąty brawurowo wciela się zarówno w Petera Parkera i Spider-Mana. Odgrywa tę postać bez cienia fałszu, więc bez względu na wiek, można się z Peterem utożsamić lub kibicować mu w walce, zarówno ze śmiertelnie groźnymi przeciwnikami, ale także o zdobycie serca MJ. Partnerująca mu Zendaya miała o tyle trudniejszą rolę, że jaj bohaterka przeszła przemianę, więc nie jest już tą samą inteligentną, sarkastyczną outsiderką, a o wiele więcej w niej ciepła i emocji. Całe show kradnie jednak Jake Gyllenhaal, którego Mysterio staje się dla Peterka kimś w rodzaju zastępstwa za Tony’ego, ale jednocześnie kolegi po fachu, który rozumie, jak ciężkie bywa życie superbohatera.
Cieszy również to, że w „Daleko od domu” znalazło się przysłowiowe pięć minut dla każdej, nawet trzecioplanowej postaci. Znani z poprzedniej części koledzy ze szkoły Parkera mają szansę się wykazać, choć tym razem ich rola została nieco zmarginalizowana, bo na pierwszy plan wysuwa się komediowa nieporadność pana Harringtona granego przez Martina Starra. Ciekawie też wygląda wątek Happy’ego Hogana (Jon Favreau), którego relacja z Peterem wkroczyła na zupełnie inne tory, tym bardziej, że powiązany jest w pewien sposób z postacią ciotki May (Marisa Tomei). Na deser pozostaje Nick Fury, którego charakter zdaje się nieco odbiegać od tego, do czego zostaliśmy przyzwyczajeni, ale i na to dostajemy odpowiedź, tym razem w drugiej świetnej scenie po napisach.
„Spider-Man: Daleko od domu” nie jest tak dobrym, świeżym i ważnym filmem jak „Homecoming”, ale to letnia, niezobowiązująca rozrywka, co do której nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest aż tak potrzebna po „Avengers: Koniec gry”. Sesja terapeutyczna zakończona sukcesem, choć z pewnością nie obędzie się bez kontrowersji co do fabularnych rozwiązań. Ja już teraz z wypiekami na twarzy czekam na pierwsze zapowiedzi związanymi z czwartą fazą i tego, jak pewne wydarzenia odcisną swoje piętno na życiu Peterka Parkera.