Nie ma sensu wymieniać nagród zdobytych przez „Romę”. Jest tego tak dużo, że zliczenie ich wszystkich zajęłoby sporo czasu, a niemal codziennie dochodzą kolejne wygrane oraz wyróżnienia. O niepozornym, na wskroś osobistym, autorskim i artystycznym filmie Alfonso Cuaróna, mówi się od tegorocznego festiwalu w Wenecji, gdzie został okrzyknięty arcydziełem i oscarowym pewniakiem. Film wreszcie trafił na platformę Netflixa i każdy abonent usługi może samemu przekonać się, za co krytycy i recenzenci tak bardzo pokochali „Romę”.
Alfonso Cuarón przenosi nas do wczesnych lat 70. do dzielnicy Roma w mieście Meksyk. Mieszka tam siedmioosobowa rodzina z klasy średniej, zatrudniająca dwie służące pochodzące z indiańskiego ludu Misteków – siostry Cleo (Yalitza Aparicio) i Adelę (Nancy García García). Rodzina zmaga się z osobistymi problemami – wiecznie nieobecnym ojcem, dorastającymi dziećmi i pogubioną w tym wszystkim matką Sofią (Marina de Tavira). Dla Cleo to również czas wielkich zmian. Gdy wydaje jej się, że Fermin (Jorge Antonio Guerrero), młody mężczyzna trenujący sztuki walki, będzie jej miłością życia, ten zostawia ją, po tym gdy dziewczyna zachodzi w ciążę. Wszystko to rozgrywa się w burzliwych dla Meksyku czasach, gdy napięcie społeczne sięgnęło zenitu po zorganizowaniu letnich Igrzysk Olimpijskich w 1968 roku i proteście studentów wobec nacjonalistycznej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej.
Dla reżysera „Roma” jest filmem bardzo osobistym. Meksykanin na własnej skórze mógł doświadczyć straszliwych wydarzeń rozgrywających się na ulicach stolicy kraju. Nic więc dziwnego, że wraca do tamtego momentu, próbując się z nich na swój własny sposób rozliczyć. „Roma” nie jest jednak filmem o zacięciu społeczno-politycznym. Echa tamtych wydarzeń wybrzmiewają w określonych momentach, ale pełnią one zupełnie inną funkcję, niż opowiedzenie się reżysera po którejś ze stron konfliktu. Problemy Meksyku z przełomu lat 60. i 70. Cuarón przedstawia na podstawie jednej rodziny, która dzięki swojej pozycji nie musi obawiać się reperkusji wynikających z ulicznych protestów przeciw władzy. Pomimo ochronnego kokonu, rodzina nie może wieść szczęśliwego życia, a cały rozpad i skomplikowane relacje są alegorią do pogrążającej się w społecznej i politycznej degrengoladzie Meksyku.
Cuarón bardzo brutalnie odnosi się do roli mężczyzny w społeczeństwie, odzierając z mitu kultury maczo. Pan domu pochłonięty jest pracą na tyle, że nie ma odrobiny czasu dla swoich dzieci, nie wspominając o żonie. Dzieci żeby się z nim zobaczyć, muszą opóźnić swoje wyjście do szkoły, aby przez kilka sekund pobyć z tatą, który i tak nie poświęca im uwagi. Nie ma jednak żadnego problemu, aby perfekcyjnie wjechać na podwórko domu swoim drogim i ekskluzywnym Fordem Galaxy, cofając się do samego początku podjazdu, gdy tylko popełni najdrobniejszy błąd, tym samym tracąc cenne minuty, które mógłby poświęcić dla rodziny. Nie lepiej wygląda sytuacja z młodszymi mężczyznami, którzy chętnie sięgną po broń i będą udawać bohaterów ojczyzny, chociaż brak im jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności. Mężczyźni są więc w domu nieobecni, a młodzi, dorastający chłopcy nie mają skąd czerpać pozytywnych wzorców i pomimo młodego wieku, już teraz przejawiają niewłaściwe postawy, rozwiązując problemy siłą i agresją, uważających się za odważniejszych, niż w rzeczywistości są.
Sercem domu staje się Cleo, młoda służąca, która nie tylko jest na każde skinienie jej pracodawców, odpowiadając za cały dom, ale również pełni funkcję opiekunki i wychowawczyni dla czwórki dzieci. Pomimo różnic nie tylko klasowych, Cleo traktowana jest bardzo dobrze przez panią domu Sofię. Gdy wydaje się, że powiedzenie kobiecie o ciąży będzie osią konfliktu całego filmu, Cuarón igra z przyzwyczajeniami widza i proponuje zupełnie inne rozwiązanie. Cleo nie jest tylko służącą, pierwszą lepszą pracownicą, ale częścią rodziny, mogącą liczyć na każdą pomoc. Dlatego też Sofia zapewnia dziewczynie najlepszą możliwą opiekę prenatalną, a także całą potrzebną wyprawkę dla dziecka. Reżyser pokazuje, że możliwa jest symbioza między niższą i wyższą klasą społeczną, która nie musi rodzić konfliktów ani napięć, a koegzystencja może wynikać z wzajemnego zrozumienia, empatii i chęci akceptacji. Nie ma znaczenia zasobność portfela, kolor skóry, czy płeć. Ludzie zmagają się z takimi samymi problemami i tylko sposób ich rozwiązania zależny jest od posiadanego majątku, cała reszta jest taka sama.
„Roma” jest więc filmem oddającym hołd kobietom, jednocześnie mocno naznaczając swoje antymaczystowskie przesłanie. To mężczyźni tworzą problemy, to przez nich pojawiają się napięcia i tarcia i ostatecznie to mężczyźni pierwsi garną się do walki, gdy to kobiety w rzeczywistości są tymi odważnymi i silnymi, choć sprawiają pozory pogodzonych ze swoją społeczną rolą. W jednej ze scen, gdy Cleo próbuje odszukać Fermina, natrafia na plac wypełniony wyposażonymi w kije adeptami sztuk walki. Trenujący mężczyźni próbują pokazać swoją męskość, prezentując całą zdobytą wiedzę, jednak gdy muszą zmierzyć się z prawdziwym wyzwaniem zadanym przez wielkiego mistrza i telewizyjnego celebrytę w jednym, na pozór błahym i niewymagającym, jedynie Cleo jest w stanie temu sprostać bez żadnych problemów. Trudne, acz nieskomplikowane zadanie jest więc niewielką przeszkodą na drodze kobiety, które okazuje się zbyt wymagające dla każdego, nawet dobrze wyszkolonego mężczyzny.
Alfonso Cuarón nieśpiesznie przedstawia realia świata oraz samych bohaterów. Nie nachalność, subtelność i konsekwencja najlepiej opisują „Romę”, która pomimo braku efekciarskich środków mających wywołać w widzu silne emocje, wdziera się do głowy i nie chce z niej wyjść jeszcze długo po seansie. Są takie filmy, które kipią od emocji, chcące wywołać w widzu wzruszenie, złość lub radość, ale reżyser podążył tylko sobie wytyczoną ścieżką, skupiając się na melancholii, nostalgii i kontemplacji. „Roma” jest filmem spokojnym i wolnym, ale nie nudzi ani na chwilę. Ogromna w tym zasługa nie tylko sprawnie napisanego scenariusza i ciekawych postaci, ale przede wszystkich bezbłędnych aspektów technicznych.
Meksykanin nie tylko film wyreżyserował i samodzielnie napisał scenariusz, ale również wcielił się w rolę operatora oraz montażysty. Tak osobiste dzieło wymagało specjalnych środków, których nikt inny niż sam reżyser, nie mógłby oddać z taką starannością, gdzie każdy pojedynczy kadr filmu może uchodzić za dzieło sztuki. Nie ma w całym, ponad dwugodzinnym filmie żadnego ujęcia, żadnego ruchu kamery czy przejścia z jednej sceny do drugiej, która wybijałaby z rytmu. Już pierwsza zaskakująca scena, obiecuje sporo, ale im dalej tym jest jeszcze lepiej. Prawdziwą perłą w koronie „Romy” są sceny w niewielkim, zaniedbanym i brudnym miasteczku, gdzie ludność indiańska prowadzi koczowniczy tryb życia. Cuarón perfekcyjnie ogrywa przestrzeń, prezentując ją w całej okazałości, dokładnie taką, jaka ona jest, bez żadnych dodatkowych filtrów, mających zmienić w widzu ich odbiór. Wtedy też po raz pierwszy widzimy jak wielka istnieje przepaść klasowa między mieszkańcami porządnej dzielnicy stołecznego miasta, a miasteczkiem mniejszości etnicznej wypełnionymi stalowymi blaszakami.
Nie ma co przekłamywać rzeczywistości, „Roma” to arcydzieło, które oszczędnymi środkami jest w stanie głębiej wejść w świadomość widza, niż niejedna produkcja wypełniona po brzegi emocjami. Alfonso Cuarón stworzył film rewelacyjnie oddający stan swojej ojczystej społeczności sprzed prawie pięćdziesięciu laty, która jednocześnie ma swoje odzwierciedlenie w dzisiejszym, nie mniej burzliwym świecie. Do tego w „Romie” mamy prawdziwą ucztę dla oka, w której każda pojedyncza sekunda zadowoli każdego purystę światowej klasy operatorki. Alfonso Cuarón stworzył dzieło swojego życia.