Na Dissidia: Final Fantasy NT czekałem już od pierwszej wzmianki mówiącej o przeniesieniu produkcji z japońskich automatów na PlayStation 4. Nie zdziwiło mnie wcale, gdy kilka miesięcy przed premierą twórcy poinformowali nas o braku tradycyjnej kampanii w stylu odsłon z PSP, bo NT nigdy nie miało pójść w tym kierunku, a odsłony z kieszonsolki wręcz przeciwnie. Musiały mieć rozbudowaną ścieżkę fabularną, by zachęcić do siebie graczy, przy czym warto mieć świadomość, że w przeciągu generacji naprawdę wiele się zmieniło. W tym przypadku od pierwszych zapowiedzi było wiadomo, z czym będziemy mieli do czynienia, a jednak mnóstwo osób dopiero teraz się ocknęło, że dostaliśmy kompletnie coś innego niż 10 lat temu.
Dissidia NT nawet nie udaje, że jest czymś innym niż grą z automatów, do której tak jak i Japończycy, powinniśmy przysiadać po skończeniu pracy dla chwili relaksu czy w trakcie jakieś pół godzinnej przerwy od innych zajęć. Nie ma tutaj złożoności Guilty Gear, rozbudowania Tekkena czy combosów w stylu najnowszego Dragon Balla. W najnowszym tytule Team Ninja dominuje efektywność i kilka prostych ciosów na postać, które trzeba jednak odpowiednio opanować. Jeśli zdążyliście się już wcześniej naczytać, jaki to ten system jest banalny, to wielu recenzentów najwidoczniej nie zrozumiało do końca, że tak właśnie miało to wyglądać.
Dissidia Final Fantasy NT to przede wszystkim arcade’ówka stawiająca na czysty fun z gry, która mimo to w wielu momentach potrafi stać się wymagająca. Dlaczego? Mimo dość ograniczonej liczby ciosów, kolejny ruch przeciwnika potrafi być naprawdę ciężki do przewidzenia. Rywal może natychmiastowo uciec na bok i skontrować nadchodzący cios, odfrunąć na przyśpieszeniu do tyłu i dosięgnąć nas idealnie wymierzonym ciosem na średnią odległość, zacząć z nami wymieniać ciosy, które jeśli np. gramy magiem możemy wzajemnie zacząć między sobą niwelować i ciągle walczyć o znalezienie okienka do wyprowadzenia kolejnego, zaskakującego ataku. Pozorna prostota Dissidii NT jest jej kluczem do sukcesu, który wielu najwidoczniej zbił z tropu.
Tutaj liczy się głównie nasz spryt, znajomość ciosów przeciwnika i zręczność, ponieważ w trakcie gry przeprowadzimy mnóstwo starć, w których uniki będą najważniejszym elementem. Nic nie cieszy w tej odsłonie tak, jak ciągła wymiana ciosów chociażby z Cloudem i idealne wyprowadzanie uników i kontr jedna za drugą. Wyobraźcie sobie scenę baletową z Final Fantasy VIII, przy której każdy krok, to nasz płynny unik. Może nie wiele ma to sensu, ale w całym tym chaosie, jest pewien rytm i my musimy się do niego dostosować. Wszystko wygląda przy tym niesamowicie efektownie i często można się w tym ferworze walki poczuć jak w scenkach CGI czy filmie animowanym Advent Children.
Arcade’owość produkcji podkreślają również same systemy, na których została oparta. W trakcie walki, by zlikwidować przeciwnika, musimy zadać mu najpierw odpowiednią ilość obrażeń. Wygląda to tak, jak byśmy zbijali przeciwnikowi pancerz, który po opadnięciu umożliwi nam natychmiastowe wykończenie rywala. Pasek za niego odpowiedzialny napełnia się z każdym zadanym ciosem i to, w jakim stanie zostawimy przeciwnika, zależy wyłącznie od nas. Możemy nie odpuszczać mu aż do samego końca, narażając się przy tym na ataki dwóch pozostałych graczy z jego drużyny, którzy na UI gry będą mogli zauważyć, że jeden z kompanów wszedł właśnie w stan krytyczny, albo zbić mu połowę HP i pozwolić zająć się nim pozostałym członkom drużyny, albo wrócić do niego po kilku sekundach i zaatakować z zaskoczenia, gdy sytuacja się uspokoi bądź zajmie się niszczeniem kryształu.
Choć rdzeń rozgrywki jest tutaj całkowicie inny, z boku całość może przypominać Super Smash Bros. Najpierw osłabiamy przeciwnika za pomocą ataków bravery, a gdy nadejdzie odpowiedni moment, korzystamy z silniejszego ciosu, HP Attack, posyłając przeciwnika na deski. Tempo, w którym to wszystko się dzieje połączone z możliwością fruwania po arenie możemy złączyć z Dragon Ball Xenoverse, co wytworzy nam właśnie Dissidię NT. Przypisanie każdej z postaci tylko kilku unikalnych umiejętności potrafi wytworzyć pewnego rodzaju taktyczne podejście do rozgrywki. W tym tytule nie da się po prostu rzucić na wroga bez namysłu, bo zostaniemy natychmiast zrównani z ziemią. Każda postać dodatkowo ma jakiegoś asa w rękawie, który ułatwia walkę z danym rodzajem przeciwnika.
Squall potrafi przyciągać do siebie przeciwników za pomocą elektrycznych słupów, dzięki czemu świetnie sprawdza się przeciwko magom, uniemożliwiając im naładowanie posiadanych umiejętności. Tidus charakteryzuje się płynnym dolatywaniem do przeciwnika, które w połączeniu z możliwością zatrzymania nadchodzącego ataku wroga za pomocą blitzballa daje spore pole do popisu. Ace z Final Fantasy Type-0 świetnie radzi sobie z klasą assassynów, mogąc zasypać ich gradem magicznych kul i innych ciosów, prawie jak Beerus z Dragon Ball: FighterZ, a Jecht, nastawiony na ataki z powietrza potrafi uprzykrzyć życie postaciom, które nie do końca sobie radzą w tego typu walce. Tak jak wspominałem, znajomość przeciwnika, z którym nam się przyjdzie zmierzyć, jest kluczem do zwycięstwa, co wcale nie oznacza, że mając tę wiedzę, przyjdzie nam ono łatwo. Rywale często stają się nieprzewidywalni przy idealnym wykorzystywaniu posiadanych umiejętności, więc starcia przez wiele godzin pozostają emocjonujące, nawet jeśli wielu uzna ten system za prostacki.
Głównym moim zarzutem wobec Dissidii jest brak trybu 1 vs 1, który pozwolił by chociaż na chwilę oderwać się od pojawiającego się co jakiś czas chaosu i ciągłego polegania na innych graczach, których spotyka się po raz pierwszy. Starcia w Dissidii NT sprawiają najwięcej frajdy właśnie wtedy, gdy zostajemy z jednym przeciwnikiem sam na sam, a pozostali członkowie drużyny też uganiają się za pojedyńczym przeciwnikiem. Gdy obie drużyny spotkają się w jednym miejscu, kompletnie nie wiadomo, co się dzieje i wydostanie się z tego zamieszania jest często właściwie nie możliwe. Kolejnym zarzutem, na który można natarfić przy najnowszej odsłonie jest także brak długiej kampanii w stylu poprzednich części. O ile sam ten fakt zbytnio mi nie przeszkadza, bo byłem nastawiony na tytuł czysto competitive, tak sposób jej odblokowywania jest dość nieprzemyślany. By móc uczestniczyć w kampanii, najpierw musimy ją wygrindować. Po skończeniu kilku walk online, a dokładnie zdobyciu kolejnego poziomu gracza, otrzymujemy możliwość odblokowania jednej cutscenki bądź walki na specjalnej mapie fabularnej składającej się z wielu okienek czekających na aktywację.
Nie jest to dobry system, bo zmusza do czegoś, czego ktoś może nie chcieć robić. Jeśli ktoś chcę przejść tylko kampanię i odłożyć tytuł na półkę, nie może tego zrobić, bo gra chcę go przytrzymać przy sobie sporym grindem. Kampania zajmuje niecałe trzy godziny i głównie wypełniona jest cutscenkowymi interakcjami między postaciami, więc jeśli planowaliście kupno Dissidi dla ciekawej fabuły, lepiej już teraz zmienić plany zakupowe. Z jednej strony fajnie jest zobaczyć ulubionych bohaterów rozmawiających z protagonistami i antagonistami z pozostałych odsłon, humoru w dialogach też nie brakuje, ale z drugiej jednak nie wydaje mi się, by było to warte pełnej ceny przy tak krótkim czasie gry. Postaci tyle, co zdążą się ze sobą przywitać, załatwić kilku wrogów i summonów, z którymi starcia swoją drogą są naprawdę efektowne i już przechodzą do ostatniej fazy fabuły. Czuć, że dodano tę część gry na siłę, by uniknąć większej ilości negatywnych opinii. Tytuł posiada także tryb arcade, składający się z dwóch trybów: podstawowy 3 vs 3 oraz 3 vs 3 oparty na niszczeniu kryształu wroga, więc singlowcy mogą jeszcze w nim odnaleźć ukojenie, ale nie wychodzi on poza standardowe 6 rund ze stopniowo rosnącym poziomem trudności. Fabularnych scenek dla postaci nie stwierdzono, więc jest klasycznie do cna.
Z pozostałych zalet Dissidii Final Fantasy NT poza wciągającą walką warto jeszcze wymienić oprawę graficzną, ścieżkę dźwiękową oraz system progresu. Pod względem wizualnym produkcja wygląda naprawdę świetnie na każdej z dostępnych w grze plansz. Midgar, Rabanastre, Besaid Island, The Floating Island, wszystko to wygląda jak wyciągnięte z pełnoprawnego remake’u i natychmiastowo pobudza w nas mnóstwo wspomnień. Każdy z etapów jest dodatkowo podzielony na dwie fazy.
Gdy runda powoli dobiega końca, czyli do likwidacji krórejś z drużyn brakuje tylko jednego K.O, wygląd planszy gwałtownie się zmienia. Nad Midgarem pojawia się ogromny meteor, w Besaid Island zaczyna zachodzić słońce i ujawniają się kultowe 'świetliki’, Rabanastre staje się polem ogromnej bitwy, a w Alexandrii zachodzi noc i summon Alexander rozkłada swoje anielskie skrzydła. Jest na co popatrzeć, a i postaci zostały stworzone z dbałością nawet o najdrobniejszy szczegół. W kwestii ścieżki dźwiękowej twórcy zastostowali typowy Dissidiowy zabieg, czyli do wielu utworów dodali gitarowe brzmienie bądź sporo elektroniki, starając się obudzić w nas wolę walki. I w większości przypadków im się to udało, dzięki czemu, gdy chwilę przed rozpoczęciem starcia usłyszymy jeden z naszych ulubionych kawałków, aż chcę się grać i automatycznie mocniej ściskamy pada.
System progresu natomiast to połączenie Tekkena z klasycznym zdobywaniem poziomów. Każda z postaci ma dedykowaną sobie rangę, którą zwiększamy poprzez zwycięstwa i osiąganie dobrych wyników w trakcie starcia. Pod uwagę przy ocenie naszej skuteczności jest brane wiele czynników, m.in. obrażenia zadane atakami HP i Bravery czy wsparcie udzielone sojusznikom, po których zsumowaniu otrzymujemy ocenę definiującą ilość uzyskanych punktów. Jeśli poradzimy sobie nieźle, będziemy kolejny krok do zdobycia kolejnego poziomu, jeśli słabo, dostaniemy punkty ujemne, które będziemy musieli odrobić w kolejnej rundzie. Za osiągnięcie nowego poziomu postaci dostajemy m.in. nowy atak HP, okrzyki oraz specjalną walutę, którą wymieniamy na skrzynki z lootem nazwane Treasure. Na szczęście dotyczą on wyłącznie kosmetyki, niewpływającej na rozgrywkę, a i przedmioty w nich zawarte możemy bez problemu kupić za grową walutę.
W boxach znajdziemy m.in. nowe stroje dla postaci, wypowiadane kwestie, z których możemy skorzystać w lobby lub w trakcie walki, nowe utwory do ścieżki dźwiękowej, emblematy i bronie, które, podkreślę jeszcze raz, nie mają żadnych bonusów do zadawanych obrażeń. Ot, czysta personalizacja postaci, bez możliwości zepsucia gry innym, wyjątkowo zachęcająca do gry. Za podniesienie naszego ogólnego poziomu gracza natomiast otrzymujemy nowe dodatkowe umiejętności wspomagające drużynę, punkty odblokowujące misje w kampanii oraz wzmocnienie skilli w misjach fabularnych. Z czasem otrzymamy m.in. możliwość przyśpieszenia ładowania umiejętności kompanom znajdującym się w okolicy, chwilowe wzmocnienie ich pancerza lub nagłe obalenie ochrony przeciwników dzięki umiejętności death, jeśli przez 10 sekund nie otrzymamy obrażeń od naznaczonych wrogów. Nie dają one jednak na tyle przewagi, by osoby z wyższym poziomem za ich pomocą były w stanie zdominować świeżych graczy.
Dissidia Final Fantasy NT została już również znacznie usprawniona pod względem matchmakingu, które przed ostatnimi dwoma łatkami był naprawdę irytujący. Obecnie oczekiwanie na kolejną rundę zajmuję maksymalnie minutę, a jeszcze kilka dni temu nie brakowało takich sytuacji, w których gra przez 3 minuty nie potrafiła znaleźć kolejnej rozgrywki, co zmuszało w większości przypadków do zresetowania gry, bo opcja wyjścia do poprzedniego ekranu nie była już dostępna. Tytuł nie posiada niestety dedykowanych serwerów, więc nawet jeśli matchmaking w końcu działa wyjątkowo sprawnie, nie uda nam się uniknąć sporadycznych lagów. Zdarzają się najczęściej raz na kilka rund, więc tragedii nie ma, ale potrafią wyprowadzić z równowagi po serii kilku zwycięstw, gdy nasze ciosy przestają być zaliczane i zaczyna dominować pokaz slajdów.
Dissidia Final Fantasy NT znacznie różni się od poprzednich odsłon, co wcale nie oznacza, że jest zła. Po prostu zabrakło tutaj szlifów, które by ten w pełni arcade’owy i prosty tytuł przemieniło w diament. Co prawda z drobnymi rysami, ale jednak diament. Dissidia NT na ten moment idealnie sprawdza się jako odskocznia od większych tytułów, więc jeśli udało mi się Was przekonać do zakupu mimo wad, na pewno będziecie się nieźle bawić.