Andy Serkis, czyli mistrz performance capture, który dał nam takie niezapomniane kreacje jak Golluma z „Władcy Pierścieni”, King Konga z filmu Petera Jacksona, a ostatnio Caesar z prequelowej serii „Planety Małp” oraz Snoke’a z ostatnich części „Gwiezdnych Wojen”, od dawna miał ochotę znaleźć się po drugiej stronie kamery. Od jakiegoś czasu Serkis pracuje nad adaptacją „Księgi Dżungli”, która ma być o wiele mroczniejsza i wierniejsza oryginałowi niż film Disneya z 2016 roku. Zanim jednak powrócimy do dżungli wraz z Mowglim i Baloo, świeżo upieczony reżyser nakręcił film, który nijak nie pasuje do jego dotychczasowego dorobku. „Pełnia życia”, będąca biograficznym melodramatem może zaskoczyć fanów aktora, że ten wybrał taki, a nie inny temat na swój debiut. Ostatnio swoich sił w reżyserii próbował uznany scenarzysta Aaron Sorkin. Czy Serkis powtórzy sukces swojego kolegi z branży?
Robin Cavendish (Andrew Garfield), były żołnierz, jest przystojnym, inteligentnym i pełnym energii mężczyzną, stojącym u progu wielkiego sukcesu. Na jednym z przyjęć poznaje olśniewającą Dianę (Claire Foy), z którą chce spędzić resztę życia. Wkrótce para bierze ślub oraz oczekuje swojego dziecka. Rodzinne i idylliczne szczęście niszczy im nagła choroba Robina, dla którego diagnoza to zaledwie kilka miesięcy życia. Polio zupełnie sparaliżowało ciało oraz organizm mężczyzny, który stał się niewładny od szyi w dół. Zniechęcony do dalszego życia Robin pragnie umrzeć, aby przerwać cierpienie swoje, żony oraz bliskich. Sytuacje odmienia pojawienie się na świecie Jonathana. Robin zmienia decyzje i postanawia żyć dla swojej rodziny oraz cieszyć się pozostałym czasem.
„Pełnia życia” jest dokładnie tym, czego należy oczekiwać od melodramatów. Jest tu pełno klisz, schematów i rozwiązań fabularnych znanych chociażby z adaptacji powieści Nicholasa Sparksa, czy „Zanim się pojawiłeś” sprzed dwóch lat. Uroku tej opowieści dodają wątki biograficzne, w końcu to opowieść o mężczyźnie, który nie poddał się i w momencie śmierci był najdłużej żyjącą osobą cierpiącą na polio. Medyczny ewenement to jedynie część opowieści zaprezentowanej w filmie Andy’ego Serkisa. Dla reżysera ważniejsze było ukazanie uczucia między Robinem a Dianą. Serkis porusza się w zbyt bezpiecznych rejonach, ani na moment nie wątpiąc, że jego bohater mógłby w którymś momencie zwątpić w dalsze życie, czy nieco bardziej poruszyć wątek poświęcenia Diany dla swojego męża. I to w „Pełni życia” jest najgorsze, że film ogląda się bez większych uczuć, oprócz oczywistego i obowiązkowego szantażu emocjonalnego na końcu, jako historię o pochwale życia i poszukiwaniu szczęścia nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji. Jeżeli komuś takie historię wystarczają, to film Serkisa dokładnie to dostarcza i niewiele więcej.
Biografie nie mogą obyć się bez wielu przeskoków w czasie i miejsca akcji. Sztuka reżyserstwa Serkisa również zawodzi na tym polu. Zmiana miejsca czy przeskoki o kilka lat niewiele wnoszą do historii, a służą jedynie do powtórzenia tych samych zabiegów co wcześniej. Co niezrozumiałe, bohaterowie w ogóle się nie starzeją, wyglądają tak samo rześko i młodzieńczo jak na początku historii, pomimo dorastania syna z wieku niemowlęcego do nastolatka pod koniec filmu. „Pełnia życia” płynnie więc lekko bez większych refleksji czy jakiekolwiek udramatyzowania, gdzie wiszenie życia bohatera na włosku staje się kolejną okazją do ukazania dobroci i empatii.
O wiele ciekawszy jest wątek popularyzacji niestandardowych rozwiązań medycznych w drugiej połowie filmu. Bohater po usłyszeniu diagnozy szybko trafia nie tylko do domu, co było surowo zabronione w tamtym okresie, ale również na wózek. Nie był to jednak zwykły wózek inwalidzki, a wygodny fotel z wbudowanym systemem podtrzymującym oddychanie. I właśnie temu niezwykłemu wynalazkowi zostało poświęcone dobre kilkadziesiąt minut filmu. Co prawda Serkis traktuje ten wątek po macoszemu i pośpiesznie chce wrócić na właściwie tory historii, dlatego w ogromnym skrócie przedstawia produkcję kolejnej wersji fotela, czy trudy jego finansowania na skalę krajową, nie mówiąc już o przekonanie lekarzy do stosowania takiej nowinki.
Może podobać się, jak Andrew Garfield prowadzi swoja karierę po udziale w superbohaterskiej produkcji. Najpierw „Przełęcz ocalonych”, później „Milczenie”, a teraz „Pełnia życia”, gdzie aktor zmuszony jest grać niemal wyłącznie mimiką. I można się czepiać, że aktor nie jest w stanie ukazać pełnego spektrum uczuć i emocji sparaliżowanej osoby, ale w kinie było już sporo nieporadnie zagranych ról osób niepełnosprawnych, a rola Andrew Garfielda na szczęście do takich nie należy. Aktor nie szarżuje, nie próbuje zbędnie dodać dramaturgii do swojej postaci. W pewnych momentach łapie też chemię z Claire Foy, czyli Królową Elżbietą II z Netflixowego „The Crown”. Aktorka nie wyzbywa się zupełnie pewnych manieryzmów ze swojej słynnej roli, ale też nikt nie zarzuci jej, że powiela swoją interpretację najdłużej żyjącej brytyjskiej monarchini. W jej postaci jest dużo zrozumienia, ciepła i wyrozumiałości.
Nie jest to wymarzony debiut Andy’ego Serkisa, ale do porażki również daleko. „Pełnia życia” nie wnosi niczego nowego do tego typu kina, a niektóre schematy zostały o wiele lepiej ograne chociażby w „Zanim się pojawiłeś”. Ale mimo wszystko to bezpieczne i dzięki temu przystępne kino, które choć ani za bardzo nie wzruszy, ani też za bardzo nie rozbawi, czy też nie wymusi na widzu rozmyślań nad własną egzystencją, to zrobi się po nim ciepło na sercu. A że romans jest prostolinijny i nieco tandetny, to już prawidła tego gatunku.