Filmy z Brucem Willisem to już osobna kategoria filmowa. Gwiazdor kina akcji z lat 80. i 90. nie potrafił odpowiednio pokierować swoją karierą przez ostatnie dwie dekady. Udane filmów z jego udziałem można policzyć na palcach jednej ręki, a chociażby samo „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom” Wesa Andersona udowadnia, że aktor podchodzący powoli pod wiek emerytalny, nie musi wiecznie biegać z bronią i strzelać do złych ludzi. Mimo to, Willis obsadzany jest głównie w takich rolach, a większość filmów z jego udziałem nie trafia do dystrybucji kinowej. Aktor zaczął rozmieniać się na drobne niczym Nicolas Cage, Al Pacino czy Ben Kingsley. Promykiem nadziei na uratowanie upadającej z wielkim hukiem kariery, miał być remake „Życzenia śmierci”. Ale jak miało to się udać, skoro za kamerą stanął Eli Roth, którego największym reżyserskim osiągnięciem jest nakręcenie jednej ze scen w „Bękartach wojny”?
Chicago nawiedza fala przestępczości, przez którą policja ma ręce pełne roboty. Chirurg Paul Kersey (Bruce Willis) planuje świętować swoje urodziny wraz z żoną Lucy (Elisabeth Shue), córką Jordan (Camila Morrone) oraz bratem Frankiem (Vincent D’Onofrio), ale zostaje pilnie wezwany do szpitala. Żona wraz z córką zostają w domu, do którego włamuje się grupa bandytów. Początkowo wszystko idzie po myśli włamywaczy, ale jedno wydarzenie przekreśla szansę na niewykorzystanie przez nich broni. Pomimo śmierci żony, Paul musi być silny dla swojej ciężko rannej córki. Mijają kolejne dni, ale policyjne śledztwo stoi w miejscu przez brak nowych dowodów. Paul postanawia sam wymierzyć sprawiedliwość zabójcom swojej żony. Chirurg, który przysięgał ratować życie, teraz ma zamiar je odbierać. Już po pierwszej udanej interwencji staje się celebrytą, któremu nadano przydomek Żniwiarz. Paul nieonieśmielony popularnością, stara się jedynie wymierzyć sprawiedliwość bandytom, przez których jego rodzina tyle wycierpiała.
Po „Życzeniu śmierci” spodziewałem się najgorszego. Wciąż w pamięci miałem jeżdżącego na desce sobowtóra Bruce’a Willisa z gołym tyłkiem w zeszłorocznym „Jak dogryźć mafii”. Dlatego byłem miło zaskoczony już na wstępie, gdy Eli Roth prezentuje bardzo klimatyczną i dynamiczną scenę ustanawiającą całą resztę produkcji. Już na początku reżyser próbuje nadać swojemu filmowi moralne rozterki. Główny bohater jest chirurgiem i nie do niego należy ocena, czy warto ratować życie komuś, kto przed chwilą innej osobie je odebrał. Co prawda reżyser nic dalej z tym nie robi i gdy Kersey z zimną krwią i bez żadnego zawahania strzela do żyjącego jeszcze przestępcy, zupełnie pomija wątek jakiejkolwiek wątpliwości czynów swojego bohatera. Widzowie nie oczekują od tego typu kina filozoficznych dysput nad kondycją współczesnego społeczeństwa, ale i tak szkoda, ze Roth nie idzie o krok dalej, bo potencjał był spory, ale twórcy zachowawczo do tego podeszli.
Zresztą tak samo jak z drugim bardzo istotnym wątkiem. Przez cały film przewijają się nagrania z audycji radiowych, gdzie prowadzący i goście rozmawiają o wzroście przestępczości. Co prawda film słowem nie zająknął się bezpośrednio o prawie do posiadania broni, ale co jakiś czas przewijają się krytyczne komentarze co do drugiej poprawki w amerykańskiej konstytucji. Jest to powierzchowne, miejscami zbyt płaskie i w gruncie rzeczy sprzeczne z główną tematyką filmu, ale i tak warto pochwalić tę próbę. Zdecydowana większość kina „strzelanego” nawet nie chce zająć się tym trudnym tematem, tutaj przynajmniej poświęcono na to część czasu. Zresztą dostaje się również mediom, które z ulicznego mściciela robią celebrytę i szeroko dyskutują nad prawem do istnienia i działania takiej osoby, nie zdając sobie tym samym sprawę, że część osób może się takim działaniem zainspirować i samemu rozpocząć wymierzanie sprawiedliwości. Twórcy dorzucają też swoje trzy grosze do krytyki internetu, w którym z łatwością można znaleźć najróżniejsze poradniki i nawet chirurg jest w stanie zostać zimnokrwistym zabójcą.
Główny bohater nie miał z bronią wcześniej styczności i parę krótkich scen musi nas przekonać do tego, że jest po prostu zdolnym uczniem, który bez większych przeszkód jest w stanie nauczyć się obsługi broni palnej. Żeby czerpać odpowiedni poziom rozrywki z „Życzenia śmierci”, trzeba temu filmowi wiele wybaczyć. Co prawda twórcy nie popełnili aż tak dużej liczby absurdów i głupot w swojej produkcji, dzięki czemu film nie żenuje, ani co gorsza nie jest niepożądanie śmieszny, ale „Życzeniu śmierci” użyto masy skrótów, które właśnie jak podczas treningu strzeleckiego Kerseya, nie są wystarczające. Mimo to same sceny akcji dają radę. Nie ma ich zbyt dużo i nie obfitują w żadne odważne realizacyjne eksperymenty, ale prezentują się o wiele lepiej niż w poprzednich produkcjach z Willisem. Niewielka liczba zostaje nadrobiona brutalnością starć. Kersey to nie tylko dobry strzelec, ale też facet o żelaznych nerwach i dla niego tortury to chleb powszedni.
Po ostatnich kilku filmach, Bruce’a Willisa można było skreślić. Aktor grał na autopilocie, widać było, że bardziej od pracy interesowały go spływające wynagrodzenia na konto bankowe. Nie wiem co Eli Roth zrobił, że Willisowi znów się chciało, ale to jego najlepsza rola od lat. Willis sprawdza się zarówno jako doktor, ale prawdziwy pazur pokazuje wcielając się w zimnokrwistego zabójcę skrywającym się pod kapturem bluzy. Wtedy aktor wypada najlepiej i znów możemy na ekranie zobaczyć namiastkę starego dobrego Bruce’a Willisa. Oczywiście do jego najlepszych lat kariery wciąż wiele brakuje, ale można to zrzucić na wiek aktora, który nie emanuje już taką energią, ale tym razem potrafił z siebie nieco jej wykrzesać. Gorzej sprawdza się reszta obsady. Vincent D’Onofrio nie ma za bardzo co grać, chociaż wykorzystuje jak może każdą minutę, ale scenariuszowo zabrakło czegoś więcej, choć był potencjał na szersze zarysowanie jego postaci i konfliktu z bratem, ale niestety scenarzyści nie poszli tą drogą. Dean Norris również nie mógł liczyć na większą rolę. Choć jest głównym detektywem badającym sprawę włamania, to aktor odgrywa tu swój standardowy repertuar.
„Życzenie śmierci” to całkiem niezłe kino akcji. Pozbawiony realizacyjnych czy scenariuszowych fajerwerków, ale też ograniczający fabularne głupoty. Ogląda się to naprawdę przyjemnie, poza kilkoma brutalnymi scenami, ale nie jest to film pozostający na dłużej w pamięci. Niezły Willis to trochę za mało, ale warto docenić próbę twórców do poruszania tematu posiadania broni, czy internetu, który w ramach „rozrywki” może zapewnić naukę obsługi karabinu czy niszczenia dysków twardych. Jeżeli jednak legenda kina akcji ma wciąż odcinać kupony na swoim wizerunku sprzed kilkudziesięciu lat, to zdecydowanie w takich produkcjach.