Po powodzi pierwszoosobowych przygodówek z dreszczykiem, które opierają się na niezbyt wymagającej eksploracji, możemy już nie pamiętać czym jest klasyka gatunku. Z pomocą przychodzą nam weterani ze studia Pendulo Studios, którzy zaserwowali sequel świetnie przyjętej trzecioosobowej produkcji point and click z 2012 roku. Czy jednak Yesterday Orgins trzyma poziom oryginału, a może producenci wyszli już z wprawy? Dowiecie się tego z poniższej recenzji.
Z wiekiem przybywa problemów
W kontynuacji Yesterday ponownie wchodzimy w spodnie Johna Yesterdaya – kolesia, który posiada pewną specyficzną przypadłość – jest nieśmiertelny. Za każdym razem gdy umiera, powraca do życia w wieku, w którym przeprowadził na sobie rytuału czyniący go nieśmiertelnym. Brzmi idealnie? Jest jednak pewien problem, otóż 500-letni Jonh, gdy ginie traci wszystkie swoje wspomnienia i musi na nowo budować swoją tożsamość.
Zacznijmy jednak od początku. Jest XVI wiek a inkwizycja hiszpańska zbiera zwoje żniwo. O kontakty z szatanem może zostać posądzony każdy, przekonał się o tym najlepiej nasz bohater, który będąc synem księcia nie uniknął niewoli. Zarzut? Jest synem samego diabła. Udaje mu się jednak uniknąć kary i ucieka spod stryczka dzięki pomocy tajemniczego Zakonu Ciała.
Dzisiejszy John Yesterday to spokojny 35 letni mężczyzna, który prowadzi w Paryżu nie najlepiej prosperujący antykwariat. Cała historia z inkwizycją i zakonem jest dla niego jedynie sennym koszmarem, dającym jednak sporo do myślenia.
John nie prowadzi interesu sam, pomaga mu jego dziewczyna Pauline Petit, która ma sporą kolekcję antyków po sowim ojcu. Ona również jest nieśmiertelna, z tą różnicą, że po zgonie nie traci wspomnień. Jak Pauline radzi sobie ze zmarszczkami? Kulka w łeb pod prysznicem. Nie bez powodu wspominam o Francuzce, gdyż w grze pokierujemy nie tylko Johnem Yesterdayem, ale i jego dziewczyną, czego nie doświadczyliśmy w poprzedniej odsłonie.
W zasadzie nie powinienem nic więcej zdradzać z fabuły, gdyż każdy najdrobniejszy jej skrawek musimy sobie wywalczyć podczas rozgrywki. Akacja dzieje się w dwóch różnych epokach historycznych, przez co poznajemy wczesne losy protagonisty oraz kierujemy jego współczesną walką o odzyskanie wspomnień i poszukiwanie własnej tożsamości. Celem bohaterów jest odnalezienie księgi, która pozwoli powtórzyć alchemiczny rytuał i sprawić, że John nie będzie już tracił pamięci. Po drodze czeka ich wiele przeszkód.
Historia, którą zafundowali graczom ludzie z Pendulo Studios jest niezwykle wciągająca i nie zawiedzie miłośników pierwszej części. Choć poziom trudności nie jest zbyt łatwy i chwilami możemy czuć się totalnie sfrustrowani naszą bezradnością, to jednak chęć poznania historii sprawia, że trudno nam się oderwać od rozgrywki. Gra oferuje nam wszytko co powinna mieć świetna produkcja przygodowa – klimat, tajemnicę, którą pragniemy odkryć, czarny humor oraz ciekawie skrojone postacie. Pendulo Studios ten niezawodny przepis doprawiło jeszcze trafnymi i oryginalnymi nawiązaniami do popkultury. Mniam.
Klasycznie i jednocześnie świeżo, ale nie bez wad
Yesterday Origins to typowa klasyczna gra przygodowa typu point and click, w której zajmujemy się głównie eksplorowaniem lokacji, prowadzeniem rozmów z postaciami, odnajdywaniem i gromadzeniem przedmiotów oraz rozwiązywaniem mniej lub bardziej wymagających łamigłówek. Dla osób zaznajomionych z poprzednią częścią, mechanika nie powinna stanowić problemów, gdyż jest ona kontynuacją sprawdzonych rozwiązań. Sporym urozmaiceniem jest z pewnością możliwość grania dwiema postaciami i przełączenia się pomiędzy nimi. Jest kilka misji, które wymagają współpracy Pauline i Johna, co mocno komplikuje zabawę i stawia przed graczami nowe wyzwania.
Yesterday Origins, tak zresztą jak i pierwsza część nie jest typem gry, która przechodzi się sama. Liczba elementów, które musimy zdobyć, a następnie w odpowiedniej kolejności ze sobą połączyć, jest niekiedy pokaźna. Nie wystarczy wiedzieć co należy zrobić, trzeba jeszcze dojść do tego jak to zrobić. Mało tego, nawet mając potrzebne do realizacji celu narzędzia, trudno jest czasami dojść to tego jak ten cel osiągnąć. Nie ukrywam, Yesterday Origins upokorzyło mnie kilkukrotnie bardzo boleśnie. Jednak nie zachęcam do sięgania po poradniki. Samodzielne rozprawienie się z łamigłówkami daje sporo satysfakcji, a początkowe niepowodzenia motywują. Zresztą gra z biegiem czasu staje się dla nas coraz mniejszym wyzwaniem, ale nie wiem czy to wina treningu szarych komórek, czy obniżenia poziomu skomplikowania zagwozdek. Stawiam na to pierwsze, choć może jedynie tak dla lepszego samopoczucia.
Gra charakteryzuje się oryginalnym stylem graficznym i nie powinna pod tym względem zawieść nawet najbardziej wymagających graczy. Postacie i obiekty są teraz w pełni trójwymiarowe, malowane tła prezentują się wyśmienicie, a lokacje cieszą oczy różnorodnością. Widać, że Origins zostało wypuszczone dokładnie w takiej formie, w jakiej zaplanowali to sobie twórcy. Jest to finalny produkt, którego w zasadzie nie trzeba poprawiać. Gra działa w 60 klatkach na sekundę, nie jesteśmy atakowani długimi okresami wczytywania się kolejnych lokacji – prawie nic dodać nic ująć.
No właśnie – prawie. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do precyzji interakcji z przedmiotami w edycji na konsole. Gdy zbliżamy się do przedmiotu, który chcemy wziąć lub zbadać, pojawi nam się koło niego krzyżyk. Niestety, niekiedy trzeba się ostro namęczyć by ustawić postać w miejscu, które umożliwi nam interakcje z pożądanym przedmiotem.
Najlepszą grą przygodową roku jest…
Yesterday Origins to pozycja obowiązkowa dla miłośników gier przygodowych. Klimatyczna, oryginalna, wymagająca oraz ciesząca oko w zasadzie ociera się o ideał i z pewnością jest mocnym kandydatem do gry roku w swoim gatunku. Od produkcji Pendulo Studios oczekiwałem wiele i nie zawiodłem się.