Kino sportowe konsekwentnie pomija kobiety. Mamy całe tabuny filmów o bokserach, futbolistach czy trenerach, ale biografii sportowych o kobietach brak. Oczywiście, żeński sport ma o wiele krótszą historię od męskiego, ale wybitnych sportsmenek zasługujących na własny film było już wiele, a kolejne ustawiają się w kolejce. O takie równouprawnienie walczyła w latach 70. Billie Jean King, która swoją niezłomną postawą doprowadziła do zmian w tenisowym środowisku. Skoro już ponad 40 lat temu raz się udało, to czemu nie spróbować kolejny. „Wojnie płci” można wiele zarzucić, ale kobieca moc jest w tym filmie bardzo silna.
Billie Jean King (Emma Stone) jest jedynką w światowym rankingu kobiet w tenisie ziemnym. Amerykańska federacja tenisa, na czele której zasiada Jack Kramer (Bill Pullman), organizuje kolejny wielki szlem. Gdy w turnieju mężczyzn do zgarnięcia jest kilkanaście tysięcy, w kobiecych zawodach główna nagroda jest sześciokrotnie mniejsza. Na takie traktowanie kobiecego sportu nie zgadza się Billie Jean, która grozi federacji odejściem. Tenisistki wraz z menadżerką Gladys Heldman (Sarah Silverman) powołują do życia żeńską organizację. W międzyczasie uzależniony od hazardu, były mistrz Bobby Riggs (Steve Carell), popada w rutynę, coraz gorzej dogadując się z własną żoną. Aby wyrwać się z marazmu życia codziennego wpada na nietypowy pomysł zorganizowania meczu między tenisistami różnej płci, aby raz na zawsze udowodnić, że kobiety nie mogą rywalizować z mężczyznami na równych prawach.
Reżyserski duet Jonathan Dayton i Valerie Faris wdarł się niespodziewanie na salony „Małą Miss” w 2006 roku, kiedy to niepozorny film otrzymał cztery nominacje do Oscara. Nic więc dziwnego, że każdy ich kolejny film wyczekuje się z ogromnym napięciem. Scenariusz „Wojny płci” wydawał się wręcz idealny dla reżyserskiej pary, która w poprzednich filmach nie tylko w subtelny sposób potrafiła opowiadać o trudnych tematach, ale również zręcznie łączyła dramat z komedią. Jednak ich najnowsze dzieło nie może poszczycić się atutami, które zapewniły sukces ich poprzednim filmom. „Wojna płci” jest standardową biografią sportową, odhaczającą wszystkie prawidła gatunku i chwyty narracyjne. Mamy więc szybki montaż z treningów, w połowie dochodzi do dramatu, który przestaje mieć znaczenie w wielkim finale, gdzie ciężka praca i waleczne serce góruje nad kuglarskimi sztuczkami, nieuczciwymi chwytami i chamskimi zagrywkami.
I tak jak w „Borg/McEnroe” i w „Wojnie płci” sam finałowy mecz nie jest najważniejszy. Ale gdy w filmie Janusa Metza chodziło o przybliżenie nam psychologii sportowca, emocji jakie nimi targają, czy presji społecznej, tutaj na pierwszy plan wysuwa się feministyczna walka o równość płci. Chociaż wydarzenia te miały miejsce w latach 70., kobiecy sport nadal jest w o wiele gorszej sytuacji niż ten męski, ale już niekoniecznie w samym tenisie. Dla wielu z nas takimi samymi ikonami tego sportu są Federer, Nadal, jak i siostry Williams czy Szarapowa. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie odważna postawa Billie Jean King, która doskonale wiedziała, że zasługuje na nie gorsze warunki od tych w męskich turniejach. Dlatego od samego meczu między emerytowaną gwiazdą a kobietą w najlepszym okresie swojej kariery, ciekawszy jest wątek rodzenia się w bólach WTA, czyli Women’s Tennis Association. Gdyby „Wojna płci” skupiła większą uwagę na tym fragmencie, mielibyśmy o wiele lepszy obraz walki z szowinizmem, seksizmem i mizoginią niż zorganizowane show przez populistycznego błazna, który kolejnymi nieprzystającymi uwagami do płci przeciwnej dolewał wyłącznie oliwy do ognia egocentrycznego show.
Ale taka jest historia, a tamten mecz był wieloletnią kulminacją dyskryminowania kobiet w tenisie. Pomimo tego, że wynik tego starcia od początku jest jasny dla kogoś, kto ma choć minimalne pojęcie o biologii, Jonathan Dayton i Valerie Faris nie potrafili wzbudzić tym meczem większych emocji. Gdy przypominam sobie ostatecznie starcie między Borgiem a McEnroe, za każdym razem mam ciarki, ale o pojedynku King z Riggsem zapomina się zbyt szybko, a w głowie pozostają jedynie obrazy błaznującego ekssportowca z ciałem kanapowego tatuśka. Nie sprawdza się również wątek romansowy, między Billie Jean a fryzjerką Marilyn (Andrea Riseborough), który choć zmysłowy, zupełnie nie pasuje do tego filmu, pojawiający się za wcześnie, przez co staje się nazbyt nachalny. Reżyserski duet zbyt mocno skupia się na tym wątku, niepotrzebnie eksplorując go tam, gdzie powinniśmy odczuwać sportowe emocje lub społeczne reperkusje decyzji głównych bohaterów.
Prawdziwymi gwiazdami filmu są Emma Stone oraz Steve Carell, którzy są zbyt wielcy na tę produkcję. Emma Stone w brzydkiej fryzurze i przydużych okularach olśniewa od pierwszej minuty. Nie jest to jej najlepsza rola, ale aktorka miała już tyle świetnych ról, że ta plasuje się gdzieś w środku. Steve Carell wyraźnie podczas kręcenie czuł się jak ryba w wodzie i widać, że wkłada całe serce, cały swój talent, aby nie tylko jak najwierniej oddać postać Bobby’ego Riggsa, ale żeby dobrze bawić się podczas kręcenia obrazu. Nic więc dziwnego, że Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej nominowało ich do Złotych Globów, tylko co oni robią w kategorii komediowej, tego chyba nie wie nikt.
„Wojna płci” nie jest filmem za bardzo udanym. Główna para aktorów sporo nadrabia, aby wyrwać tę produkcję z przeciętności, ale nie zawsze to się udaje. Wiele zabiegów czy to reżyserskich, czy operatorskich, o narracyjnych już nie wspominając, jest zwyczajnie nietrafionych, a film nie wywołuje ani porządnych emocji, ani też większych refleksji. Co prawda dzisiaj przeżywamy kolejny etap walki z dyskryminacją, nie tylko tą dotyczącą płci, ale zwycięstwo wydaje się jeszcze odleglejsze niż jeszcze kilka lat temu. A „Wojna płci” niestety zbyt wiele do tej walki od siebie nie wnosi.