Czasem zdarza się, że film przez splot niefortunnych zdarzeń, trafi do własnego piekiełka. Pomimo uczestnictwa na światowych festiwalach, nie najgorszych ocen krytyków i opinii widzów, obraz przekazywany jest z rąk do rąk niczym gorący ziemniak, bez decyzji o dystrybucji na ekranach kin. Spotkało to wiele produkcji niesławnego The Weinstein Company, których filmów wyprodukowanych przez wielokrotnie oskarżonego o gwałt Harveya Weinsteina, nikt nie chciał tykać. Niektóre jak „The Upside” miały szczęście ostatecznie zaistnieć po kilku latach (i to z zaskakująco dobrym skutkiem), wiele innych spotkała brutalna kasacja. „Wojna o prąd” podążyła tą pierwszą drogą i po dwuletnich perturbacjach wreszcie doczekała się szerokiej dystrybucji jako ostatni film tegoż studia. Czy rzeczywiście było na co czekać?
Stany Zjednoczone czeka ogromna elektryczna rewolucja. Słynny i uznany wynalazca Thomas Edison (Benedict Cumberbatch) planuje podłączyć Nowy Jork do prądu, gdzie lampy naftowe zastąpią żarówki. Przedsiębiorca George Westinghouse (Michael Shannon), który dorobił się fortuny na kolejowych hamulcach, obawia się żarówkowej konkurencji i sam postanawia wytwarzać prąd. Rozpoczyna się wyścig o to, kto pierwszy podłączy USA do elektryczności. W grę wchodzą nie tylko wielkie pieniądze, ale również ludzkie życia, jako że Edison uważa, że patent Westinghouse zagraża życiu i zdrowiu każdego obywatela. Postanawia udowodnić, że jego prąd choć droższy, to jest bardziej wydajny i bezpieczniejszy. Zanim wojna rozgorzeje na dobre, swoje piętno na niej odciśnie młody i brawurowy inżynier Nikola Tesla (Nicholas Hoult).
Pomimo tego, że Thomas Edison jest głównym bohaterem „Wojny o prąd”, nie jest to film ani o jego osobie, ani też o Nikola Tesli. W tym przypadku tytuł nie kłamie i twórcy za punkt honoru wyznaczyli sobie opowiedzenie historii o podłączeniu do prądu Stanów Zjednoczonych. Zapomnijcie więc, że film pokaże początki kariery genialnego wynalazcy, czy też samego procesu powstawania żarówki. Edisona poznajemy już jako szanowanego i popularnego przedsiębiorcę, który od początku przedstawiany jest niczym gwiazda rocka – nawet dzieci pragną zdobyć od niego autograf. Ale Alfonso Gomez-Rejon nie czyni z filmu laurki. Edison to człowiek skomplikowany, autorytarny, ale również neurotyczny, do tego naznaczony rodzinną tragedią. Zatraca się w swoim wyścigu, pokazując głównie ze swojej złej strony, przez co ciężko jest mu kibicować.
Kontrapunktem staje się więc George Westinghouse, który z kolei kreowany jest od początku na potężnego magnata, który nie cofnie się przed niczym, aby zniszczyć Edisona i jego dzieło. Szybko jednak twórcy z tego podziału rezygnują i stawiają przed Westinghousem nie tylko poważne problemy finansowe, ale również powracającą kilkukrotnie retrospekcję sięgającą czasów wojny secesyjnej, która ma wyznaczyć kierunek dla uporczywego dążenia do wygrania wojny przez Westinghouse’a. To właśnie z jego osobą bardziej się sympatyzuje w drugiej połowie filmu i trzyma kciuki za wyjście cało z tej batalii.
„Wojna o prąd” niestety nie elektryzuje i przedstawia kolejne konflikty oraz dramaty bohaterów w sposób nieangażujący. Gdy pod koniec filmu wreszcie dochodzi do spotkania i rozmowy obu głównych bohaterów, reżyser pokazuje na co go stać, dostarczając wreszcie scenę, która choć na chwilę ożywi widza. Szkoda, że podobnych scen jest w całym obrazie jak na lekarstwo, a zamiast tego dostajemy całe mnóstwo dialogów, które mają podkreślić, jak ważne zarówno dla Edisona, jak i Westinghouse jest wygranie wojny. Spartaczono również całkiem dobrze zapowiadający się wątek wynalezienia krzesła elektrycznego, do którego Edison nie chciał się przyznać. Jest on nazbyt rozciągnięty w czasie, na czym traci tempo filmu, choć sam jego finał to jedna z tych lepszych scen.
Zupełnym nieporozumieniem jest wykorzystywanie postaci Nicola Tesli do promocji filmu. W materiałach promocyjnych Tesla pojawia się zaskakująco często, przez co oczekiwałem, że „Wojna o prąd” pokaże konflikt Edisona i Tesli w pełnej krasie. Wielkim rozczarowaniem był dla mnie udział Tesli w filmie. Jego postać pojawia się rzadko, często w oderwaniu od głównego wątku, a jego udział w tytułowej wojnie został znacząco zmarginalizowany. Tesla jest zwyczajnie w tej produkcji niepotrzebny.
Grający go Nicholas Hoult robi co może, aby zaznaczyć swoja obecność, ale miejscami ociera się o karykaturę. Nie lepiej jest z pozostałymi rolami. Benedict Cumberbatch i Michael Shannon praktycznie przez cały film grają na tej samej linii. Dopiero wspomniana przeze mnie wyżej scena spotkania obu postaci, pozwala im pokazać trochę swoich aktorskich umiejętności i tym samym uczłowieczyć granych przez siebie bohaterów. Zmarnowano za to potencjał Katherine Waterston oraz Tuppence Middleton, których rola sprowadza się do bycia żonami słynnych przedsiębiorców, wiernie stojących u ich boku na dobre i złe. Nie najgorzej radzi sobie za to Tom Holland, a przynajmniej na tyle, że można pożałować, że jest go tak niewiele na ekranie.
„Wojna o prąd” bardziej sprawdziłby się jako film na VOD, jako idealna propozycja do wzbogacenia katalogu Netflixa, a niekoniecznie produkcja przeznaczona do kin. Wizualnie film może się podobać, ale to za mało, aby miejscami nie wynudzić się oglądając obraz wyreżyserowany przez Alfonso Gomeza-Rejona. Zabrakło spójnej wizji i dynamiczniejszego opowiedzenia tej ciekawej, ale położonej przez twórców historii, a początkowy chaos i bałagan ekspozycyjny jedynie zniechęca do poznania wyniku wojny o prąd.