Lara Croft to obok Mario jedna z największych ikon świata gier wideo. Tak jak każdy kojarzy krępego hydraulika w czerwonym stroju, tak nie ma chyba osoby, której obfity biust i ciasne szorty Lary byłyby obce. Sama seria „Tomb Raider” zaliczała swoje wzloty i upadki i po kilku latach posuchy po złotej erze serii w drugiej połowie lat 90., markę przejęło studio Crystal Dynamics, które dwukrotnie przywróciło Larze i jej grze należyty blask. W 2013 roku doczekaliśmy się restartu marki i oprócz zmian wielu mechanik w rozgrywce, zmieniła się również sama bohaterka, która z seksbomby z coraz większymi piersiami, stała się zwyczajną dziewczyną, dopiero rozpoczynającą swoją wielką archeologiczną podróż. Właśnie z dorobku tej gry czerpie pełnymi garściami kinowy restart serii, który wykorzystuje zupełnie nowy wizerunek panny Croft jak i samej gry, jeszcze bardziej nastawionej na przygodę, niż było to w poprzednich odsłonach cyklu. Ciężko jednak ekscytować się powrotem ikony gier wideo na srebrnym ekranie, mając w pamięci zeszłoroczną klapę artystyczną, jak i finansową „Assassin’s Creeda”. Wątpliwości tym bardziej narastają, gdy spojrzy się na nazwisko reżysera. Roar Uthaug nie brał jeszcze udziału przy tak dużej produkcji, a jego największy hit „Fala” z 2015 roku, był filmem co najwyżej średnim. Czy w takim razie filmowy remake „Tomb Raidera” ma szansę przełamać klątwę ekranizacji gier wideo?
Przed siedmioma laty Richard Croft (Dominic West) wyruszył w podróż na niewielką japońską wyspę, z której już nie wrócił. Jego córka Lara (Alicia Vikander) przez ten czas nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią ojca, wierząc, że wciąż może żyć. Od odziedziczenia ogromnego spadku jak i firmy Croft Holding, dziewczynę dzielił jeden podpis, który raz na zawsze uśmierciłby Richarda Crofta, a jej przyniósł fortunę i kierownictwo w wielkiej firmie. Mimo to Lara przez te lata wolała żyć na własną rękę, pracując jako kurier – dostarczając przesyłki po Londynie na swoim rowerze. W międzyczasie ćwicząc ciało i charakter ducha trenując sztuki walki. Gdy wreszcie dojrzała do decyzji przyznania, że jej ojciec już nie powróci, nieoczekiwanie w jej ręce trafia przedmiot, który stanowi ważną wskazówkę w odkryciu tajemnic jej ojca. Lara mylnie myślała, że jej ojciec jest zwykłym właścicielem firmy, chodzącym na spotkania pod krawatem. Tak naprawdę był zapalonym podróżnikiem i archeologiem, który odkrył tajemnice demona Himiko, której ciało spoczywa w świątyni na wyspie Yamatai. Lara wraz z Lu Renem (Daniel Wu) wyrusza na starożytną wyspę. Nie wie jednak, że niebezpieczna organizacja Trójca od wielu lat szuka świątyni i tylko Lara może pomóc im ją odnaleźć.
Scenariusz filmu powstał na bazie oryginału z 2013 roku, a po rozwinięcie jednego z wątków scenarzyści sięgnęli po wydaną w 2015 roku kontynuację gry. W większości przypadków przełożenie fabuły z gry na film zwyczajnie się nie sprawdza. Nie inaczej jest w „Tomb Raiderze”, gdzie dwójka scenarzystów z bardzo małym dorobkiem, nie poradziła sobie najlepiej, przez co scenariusz jest największym problemem filmu. Najlepiej wypadają początkowe sekwencje, które zostały dodane lub zmienione na potrzeby filmu. W nich poznajemy Larę nie jako bogatą spadkobierczynię ogromnej fortuny jej ojca, ale jako zawziętą, pewną siebie, ale nie arogancką kobietę. Ot, zwyczajna dziewczyna z sąsiedztwa, miła, sympatyczna, atrakcyjna, z poczuciem humoru. Całe to wprowadzenie odsłania zupełnie inny obraz Lary, niż ten, który do tej pory znaliśmy przede wszystkim z gier. W nich widać też dobrą reżyserską rękę, która sprawnie przeskakuje z jednego wątku do drugiego, już na początku serwując dynamiczne i efektowne sceny akcji, a mowa m.in. o rowerowym wyścigu z zieloną farbą w tle.
„Tomb Raider” zdaje też egzamin na samym początku wyprawy Lary na wyspę Yamatai. Szczególnie efektowna jest scena sztormu, gdzie Roar Uthaug mógł wykazać się przy katastroficznej inscenizacji. Co prawda miejscami efekty specjalne w całym filmie niedomagają, ale i tak wyglądają o wiele lepiej niż na pierwszym zwiastunie filmu, który delikatnie mówiąc, zniwelował we mnie jakiekolwiek poczucie oczekiwania na remake przygód Croftówny. Choć do scenografii samej wyspy mógłbym się przyczepić, bo prezentuje się nienaturalnie, to skutecznie odciągały mnie od zwracania na to uwagi kolejne efekciarskie sceny akcji. Nieźle sprawdzają się również motywy, które były bardzo ważne w samej grze, czyli inicjacji Lary z niewinnej i wrażliwej dziewczyny, w maszynę do zabijania. Gdy Lara po raz pierwszy poważnie rani się w brzuch, jej ból podczas wyjmowania odłamka jest niemal namacalny, tak samo jak podczas pierwszego zabójstwa. Tylko co z tego, skoro w następnej scenie biega po obozie Trójcy z łukiem i jest w stanie bez mrugnięcia okiem strzelić w każdego przeciwnika, zabijając go pojedynczą strzałą (co już samo w sobie jest ogromnym absurdem). Prawdziwe problemy filmu pojawiają się jednak w drugiej połowie, po jednym ze zwrotów akcji.
Fani gry od razu będą wiedzieli o jaki moment chodzi, bo na próżno szukać go w fabule z oryginału. Niektóre zmiany w filmie wyszły na plus, jak tajemnica Himiko, która jest o wiele bardziej urealniona niż w grze i pasuje do przygodowego kina, nie czyniąc z niego fantastyki niczym czwarta część „Indiany Jonesa”. Ale inne zupełnie są nietrafione, fundując widzowi schemat za schematem. Już samo ograniczenie ekipy Lary do samego Lu Rena okazało się zbytnim uproszczeniem, tym bardziej, że oprócz archeolożki, w filmie brakuje choćby jednego ciekawego bohatera. Lu z niewyjaśnionych przyczyn pragnie pomagać Larze, pomimo tego, że ta wpakowała go w niemałe kłopoty. Nie sprawdza się również Walton Goggins jako główny zły, którego szaleństwo można zrzucić na garb zbyt długiej ekspedycji, ale wciąż jest on tylko papierowym i archetypicznym przeciwnikiem, którym ciężko zaprzątać sobie głowę.
Jednym z ważniejszych wątków w filmie są relacje Lary z jej ojcem. Twórcy jednak zbyt często przypominają, jak wielką miłością darzą się członkowie rodu Croft i zamiast opowieści o sprawiedliwości czy przeżywaniu żałoby, dostajemy marny melodramat z fatalnym finałem. Zresztą niektóre sceny retrospekcji nawet nie koncentrują się na ich wzajemnej relacji, a służą wyłącznie do zasygnalizowania pewnej umiejętności Lary, którą wykorzysta w późniejszej części filmu. Sytuację ratuje nieco Dominic West, który sprawdza się w tej roli, ale przez kiepski scenariusz niewiele mógł wykrzesać z tej postaci.
Świetnie za to sprawdza się Alicia Vikander. Nie była to „moja” Lara, ale to bardzo zdolna aktorka, która w ostatnich latach nie miała szczęścia ani do ról, ani tym bardziej do filmów, w których grała. Ma ona o wiele więcej charyzmy i charakteru niż jej cyfrowa odpowiedniczka i już od pierwszych chwil kupiłem jej interpretację tej ikony gier wideo. Dla aktorki przede wszystkim była to rola bardzo fizyczna i szczególnie brudna, gdzie musiała tarzać się w ziemi czy w błocie i grać w przybrudzonym ubraniu, choć z niewyjaśnionych okoliczności jej włosy zawsze wyglądają, jakby ledwo co wyszła od fryzjera. Mimo to Vikander zasługuje na jeszcze jedną szansę, tym razem ze zdolniejszym reżyserem z wizją i prawdziwymi scenarzystami z większym doświadczeniem.
„Tomb Raider” potrafi dać sporo rozrywki, szczególnie w niezłej i dynamicznej pierwszej połowie filmu. Przypomina wtedy typowy wiosenno-letni blockbuster, na którym można dobrze się bawić, ale nie pozostaje z widzem na długo po seansie. Jednak kiepska druga połowa wszystko niweczy najróżniejszymi absurdami i głupotami, a także zbyt szybkim tempem akcji oraz nudnymi i źle napisanymi postaciami. Więc zamiast żywiołowej Lary ze łzami w oczach po pierwszym zabójstwie, zostajemy z Larą celującą z łuku w wojskowy helikopter transportowy. Dla mnie to zbyt wiele.