Finałowy odcinek drugiego sezonu The Walking Dead już za nami, tak więc przyszedł czas na podsumowanie. Zacznijmy od fabuły. Po śmierci Lee wcielamy się w znaną z pierwszego sezonu 11- letnią Clementine. Dziewczynka stara się otrząsnąć po traumatycznych wydarzeniach z pierwszego sezonu i przeżyć w otaczającej ją nieprzyjaznej rzeczywistości. Po drodze spotyka nowych bohaterów oraz starego znajomego. Choć początkowo pomysł by dziecko było głównym bohaterem gry o zombie wydawał mi się mało przekonujący, to jednak po pierwszych trzech epizodach byłem zachwycony. Clementine to już nie mała dziewczynka chowająca się za plecami Lee, lecz prawdziwa specjalistka od koszenia zombiaków. Do tego każdy epizod miał to co mieć powinien, akcję, napięcie oraz ciekawie skrojone postacie. No i oczywiście efekt zaskoczenia. Powrót Kennego przyznam szczerze nie był dla mnie oczywisty i ucieszył mnie, choć podczas grania w pierwszy sezon nie mogłem się doczekać kiedy będę miał okazję posłać mu kulkę. Kenny wrócił i to bardzo odmieniony. Z egoistycznego tchórza przeobraził się w zaborczego socjopatę, którego serce potrafi zmiękczyć tylko nasza mała bohaterka. Nadal zostało zachowane to co znamienne dla gry The Walking Dead, otóż największym wrogiem ludzi nie są wcale żywe trupy, lecz oni sami. Nieustające konflikty w ciągle zmieniającej się pod względem personalnym grupie stanowią główne źródło fabuły w grze, a sam świat, w którym tkwią bohaterowie jest soczewką, przez którą widać prawdziwe oblicze każdego z nich.
Gdy po trzech odsłonach wydawało się, że Clementine i Kenny rozkręcili się na dobre, akcja zwolniła tempo. Jednak na końcu nużącego czwartego epizodu otrzymaliśmy obietnicę, że na finał serii warto czekać. Czy warto było? Chybka tak, ale pozostaje pewien niedosyt. Co dziwne przez cały drugi sezon doświadczaliśmy uczucia jak autorzy nabijają nas w butelkę obietnicą interaktywności. I gdy już pogodziliśmy się z faktem, że podejmowane przez nas decyzje nie mają większego wpływu na losy bohaterów, kolesie ze studia Telltale Games zafundowali nam sześć zupełnie różnych zakończeń, a każde z nich definitywnie wpływa na dalszy los głównego bohatera.
Jeśli chodzi o samą rozgrywkę to jej schemat w stosunku do pierwszego sezonu nie uległ zmianie, lecz znacznemu uproszczeniu. Nadal zwiedzamy różne lokacje, konwersujemy, zbieramy przedmioty i rozwiązujemy proste zagadki, ale nie ma to już praktycznie żadnego znaczenia. Fabuła jest tak sztywna, że nie sposób jest znacząco wpłynąć chociażby na skład grupy. Trudno także się doszukać momentu w grze, w którym przez dłuższą chwilę będziemy się zastanawiać jak wybrnąć z sytuacji. Dylematy moralne, tak charakterystyczne dla rozgrywki z Lee w roli głównej, występują sporadycznie i odnoszą się do postaci nieistotnych. Główny nacisk położono na sekwencje zręcznościowe zrealizowane ponownie w formie quick time eventów, ale jest ich stosunkowo niewiele i nie powinny one przysporzyć problemów nawet niedzielnym grajkom.
Oprawa graficzna nie różni się od tej z pierwszej części The Walking Dead i nadal jest utrzymana w komiksowej stylistyce, co doskonale maskuje niedomagania autorskiego silnika. Sporym minusem jest długi czas oczekiwania na załadowanie się kolejnych scen oraz drobne przeskoki i cięcia w początkowej fazie ich odtwarzania. Sprawa jest o tyle dziwna, że w pierwszym sezonie niedociągnięcia techniczne nie były aż tak widoczne.
Czy zatem warto sięgnąć po The Walking Dead season 2? Oczywiście. To nadal jest świetna i wciągająca historia, która jednak staje się coraz mniej grą na rzecz interaktywnego animowanego serialu. Ja z niecierpliwością będę czekał na trzecią odsłonę. Ciekawość potęguje fakt, iż zdawałoby się, że twórcy gry każdym z zakończeń obecnego sezonu zapędzili się w kozi róg. Jak z tego wybrną? Mam nadzieję, że niebawem się dowiemy.