Gier podobnych do Hitmana nie ma na rynku zbyt wiele. Produkcje z łysym zabójcą nie mają żadnej konkurencji, a inne gry, które próbowały naśladować rozwiązania Duńczyków z IO Interactive, nie zapisały się na dłużej w pamięci graczy. Ja zwykle przywołuję Death to Spies, a ostatnim tytułem w jaki grałem to recenzowany ponad 2 lata temu Alekhine’s Gun, ale nie jest to poważna propozycja. Tymczasem okazało się całkiem niedawno, że powstaje kolejna gra bazująca na schemacie podobnym co przygody Agenta 47. Z dużym zaciekawieniem podszedłem do The Slater od fińskiego Laina Interactive – głównie z tego powodu, że mógł umilić mi czas oczekiwania na premierę Hitmana 2.
The Slater opowiada historię byłego policjanta Marka Slatera, którego ojciec ginie podczas tropienia ludzi zamieszanych w produkcję leku, czy raczej narkotyku o nazwie D-Pain. Z naszym bohaterem nie będziemy się jednak utożsamiać – Mark nie jest postacią charyzmatyczną, choć twórcy ewidentnie chcieli coś nam pokazać. Ciężko tylko powiedzieć co, bo fabuła składa się z krótkich scenek puszczanych przed każdą z misji, podczas jednej z których nastąpi oczywiście „niespodziewany zwrot akcji”. Motyw zmagania się z samym sobą lepiej ukazywał chociażby Max Payne, a do charyzmy Agenta 47, bohaterowi The Slater sporo zabrakło. Oczywiście historia, historią, tu trzeba się mścić za śmierć ojca, więc bierzemy pistolet i przez 6 misji będziemy likwidować każdego złego, odzyskamy wspomniany D-Pain i poznamy całą intrygę.
Na wstępie The Slater chce się odróżnić od Hitmana. Akcję w The Slater obserwujemy z pierwszej osoby. Nie jest to zabieg, który należałoby chwalić już w teorii, a samo wykonanie nie pozostawia wątpliwości, że takie rozwiązanie wypada w praktyce bardzo przeciętnie. Już pierwsza misja, w której jesteśmy prowadzeni jak po sznurku (czyli de facto nie ma żadnej zabawy z tego zadania), pokazuje, że lepiej jednak grać w widoku z trzeciej osoby. Widać więcej, można też pokusić się o kilka rozwiązań jak osłony. Skradanie się też nie najlepiej wyszło Finom, bo…praktycznie go nie ma. Czasem trzeba gdzieś przejść obok kogoś, ale w większości przypadków, gra sama narzuca to w jaki sposób mamy zlikwidować cel. Rzadko widziałem więcej niż jedno rozwiązanie problemu. Liniowość takim produkcjom nie pomaga, a gra nie daje nam możliwości eksperymentowania, tak jak ma to miejsce w Hitmanie. Jednym z powodów tego jest fakt, że gry nie można zapisać w trakcie misji. 30 minut męczysz się z jednym poziomem i koniec końców…giniesz. No i jedziemy od nowa. Tym sposobem udało się autorom trochę wydłużyć przejście swojej produkcji i znudzić gracza.
The Slater powinniście ukończyć w 4, maksymalnie 5 godzin. Gra nie wybacza błędów – gdy zostaniemy przyłapani na gorącym uczynku, zbiegają się wszyscy strażnicy z całej mapy i giniemy dosyć szybko – zwłaszcza, że wystarczy im tylko jeden celny strzał. To wcale nie musi być wada, rzecz jasna, niektórzy mogą pochwalać takie rozwiązania, ale szkoda tylko, że The Slater zmienia się w łańcuch tych samych czynności. Wejdź do pomieszczenia, zabij samotnego strażnika, przebierz się w jego ciuchy, zgarnij kod lub kartę i jakby nigdy nic idź dalej. Żadnego zróżnicowania przeciwników na tych, którzy w każdej chwili nas mogą rozpoznać – masz dany ubiór i jesteś w tym miejscu nietykalny. Pod takim względem The Slater jest bardzo, ale to bardzo ubogi. Finowie inspirowali się Hitmanem, mamy więc poziom w hotelu, który jednocześnie wyszedł im średnio. Choć jest chyba najbardziej rozbudowany jeśli chodzi o rozmiar lokacji i ilość celów do ubicia, to koniec końców nie widziałem w nim wielu możliwości zabicia swoich oponentów. Jedna droga, a my decydujemy jedynie o kolejności wykonania zadania.
Oprawa audio-wideo nie powala, choć jeśli chodzi o warstwę wizualną, nie można bardzo narzekać na tekstury, czy szczegółowość lokacji. The Slater nie trąci myszką. Problemem mogą być modele postaci, często mamy kopiuj-wklej, no i większość męskich postaci jest łysa, ale przyjmijmy, że to taki ukłon w stronę znanego nam agenta. Poważniej jednak muszę ocenić audio, animacje, jak i dziwny rag-doll. Zastrzelona osoba potrafi niezłego breakdance’a odwalić. Voice-acting to też słabo wykonana robota, zwłaszcza w cut-scenkach. Podsumowując to wszystko razem – budżetowość produkcji wylewa się z ekranu bardzo często.
Nie mając ani zbyt wielu szans na skradanie się, ani na strzelanie, The Slater bardziej przypomina łamigłówkę, w której musimy odgadnąć, jak dostać się do kolejnych pomieszczeń i jak zabić swoich oponentów, tak by nas nie wykryto. Brak tutaj przypadkowych zabójstw, bogatego ekwipunku, czegokolwiek, co sprawi, że The Slater utkwi w pamięci na dłużej. Nadal, jeśli będę chciał zagrać w coś „hitmanopodobnego” to sięgnę po Death to Spies. Trzeba jedna pamiętać, że za studiem Laina nie stoją przecież takie budżety, jak w grach AAA – produkcja od strony technicznej nie prezentuje się źle, niestety cierpi na ubogą rozgrywkę i brak oryginalnych rozwiązań. Na jakiejś przecenie można się skusić, przejść w dwa wieczory i zapomnieć.