Stosunkowo niedawno, bo około trzydzieści lat temu, zakładano, że w obecnych czasach przyjdzie nam poruszać się za pomocą latających samochodów, mieszkać w szklanych budynkach sięgających nieba, czy nawet przezwyciężyć śmierć. Wystarczy wyjrzeć za okno, by sprawdzić, jak wiele z tych przypuszczeń pozostało do tej pory w sferze marzeń. Wybieganie w przyszłość to jednak maniera nie tylko twórców końca poprzedniego wieku. Ludzkość robiła to już przecież od bardzo dawna. Może nawet nie tyle myśląc o przyszłości, ile poszukując idealnego miejsca we wszechświecie – utopii.
Jednakże owe utopijne wizje były w swej konstrukcji częstokroć bardzo naiwne, co zauważało wielu autorów, tworząc dzięki temu zupełnie nowy gatunek antyutopii. Przeciwieństwa, które zwykło przedstawiać naszą przyszłość w nieco mniej przyjemnych barwach. Z dzisiejszej perspektywy zadziwiające jest to, jak bardzo zdają się one trafne. Za oknem nie ujrzysz przecież latającego samochodu, ale za to kamery wiszące na rogach budynków już zapewne tak. My aktualnie żyjący również kreujemy twórczość o przyszłości bliższej lub dalszej. Aktualnie nie zliczysz tych wszystkich gatunków, które podejmują podobną tematykę.
Również na polu gier autorzy nie próżnują. Weźmy dla przykładu nowe odsłony serii Deus Ex. Pomimo tych wszystkich fantastycznonaukowych elementów, jest ona mimo wszystko przyziemna i sprawia wrażenie, że przyszłość mogłaby wyglądać w podobnych barwach. I za to bardzo ją lubię. Na horyzoncie pojawiła się zaś kolejna gra, która reklamuje się w podobny sposób – State of Mind. Przyszłość możliwa do zaistnienia, a w niej: elementy dystopijne, antyutopia, masowa cyfryzacja, inwigilacja, transhumanizm… no, po prostu jakby ktoś wziął wszystko, a potem wymieszał w mikserze! I to spowodowało, że nie mogłem przejść obojętnie. Zwłaszcza, iż za grę odpowiada studio Daedalic Entertainment – aktualni królowie gatunku przygodówek.
Przenieśmy się trzydzieści lat w przód, do Berlina roku 2048. Z pozoru aż tak wiele się nie zmieniło. Jedną z pierwszych rzeczy, którą przyjdzie nam zobaczyć po wyjściu na ulicę miasta, będzie stojący na chodniku kiosk z gazetami i papierosami. Gdzieś tam przewiną się również wątki nam aktualne, jak zamachy bombowe, ale to tylko cząstka tego świata. I chociaż nawet tu zamiast latającego auta prędzej ujrzysz te poruszające się po ulicach, to świat ewidentnie poszedł do przodu. Bo nawet ten trywialny samochód nie ma kierownicy i jest sterowany przez sztuczną inteligencję.
Muszę przyznać, że spodobała mi się rzeczywistość przedstawiona w State of Mind. Trzeba tu zaznaczyć, że nie jest to do końca cyberpunk. No i co ważne, to kolejna po niedawnym Deus Ex Mankind Divided gra osadzona w przyszłości, która odchodzi od wyciskanej do bólu Ameryki. Europa również może być cool! A z racji osadzenia akcji w Berlinie, jest ku temu sposobność, by trafiły się nawet jakieś odwołania do Polski. Chociaż nasz kraj w 2048 właściwie zdaje się już nie istnieć… Nie, nikt nas nie podbił! Cała Europa przerodziła się w jedno państwo jako Stany Zjednoczone Zachodu. Za to, co ciekawe – Rosja podzieliła się na mniejsze państewka.
Reszty politycznej otoczki nie będę zdradzać. Zresztą dla samych autorów jest to rzecz raczej drugorzędna. O aktualnych wydarzeniach ze świata dowiadujemy się głównie z radia obecnego w mieszkaniu bohatera. Na pierwszy plan wysuwają się tam jednak inne urządzenia. Maszynki, które same przyrządzają nam jedzenie niczym drukarki 3D? Obrazy, które rozchodzą się na możliwe do przeglądania warstwy? Telefon, który wyświetla widoczny tylko dla rozmawiających hologram drugiej osoby? Czy wreszcie program umożliwiający porozmawianie ze sztuczną inteligencją opartą o głos i osobowość nieżyjących już osób? Tak, to wszystko znajdziecie w State of Mind.
Ale znajdziecie także nie tylko to. Mimo wielu udogodnień, Berlin w 2048 roku nie jest miejscem, do którego koniecznie chcielibyście trafić. Pełno w nim bowiem elementów znanych z antyutopii. Policja została zastąpiona maszynami, które nie mają skrupułów, by wymierzyć bronią do obywatela nawet podczas zwykłej kontroli dokumentów. Każdy mieszkaniec jest śledzony 24 godziny na dobę, rzekomo ku poprawie warunków bytowania. A na ulicach zaś zaczyna roić się od szemranych gości i bezdomnych, których pracę przejęły wydajniejsze od nich roboty.
Przypomina wam to coś? Wydane w tym roku Detroit: Become Human. State of Mind ma bowiem z grą od Davida Cage’a taki element wspólny. Jednocześnie w tej kwestii jest od niej o wiele bardziej przemyślane. Tu również androidy pracują za ludzi i można je kupić jako domowych służących. To także one mogą odpowiadać za część zamachów terrorystycznych, ale siłą rzeczy… mają coś, czego nie miały w Detroit. Są robotami, a nie mechanicznymi ludźmi. Gdy coś idzie nie tak, można je łatwo wyłączyć. Tak, wyłączyć. Nie zabić, jak to naiwnie mówiło Detroit. Można im wyjąć moduł pamięciowy i obejrzeć nagrania. I wreszcie – nie wyglądają jak ludzie, dzięki czemu da się je w nagłych wypadkach odróżnić.
Kończmy już jednak tę moją tyradę na temat Detriot, gdyż tak naprawdę w każdym innym aspekcie jest to dosyć odmienna produkcja. Zarówno w kwestii gameplayu, jak i fabuły. Bo to nie strach przed sztuczną inteligencją z Detroit jest osią tego tytułu, w State of Mind to zaledwie motyw poboczny. To również nie rozważania nad ulepszeniami ciała z Deus Ex napędzają opowieść, a obawa przed wirtualną rzeczywistością i cyfrowymi światami, które wcale nie muszą różnić się od tych rzeczywistych. Trochę matrixowo, prawda? Nie ma tu jednak kaskaderskich wyczynów i całej otoczki maszyn kontrolujących ludzkość.
I dobrze. Dzięki temu fabuła, choć korzysta ze znanych schematów, jest w pewnym stopniu unikalna. W State of Mind wcielamy się w Richarda Nolana – dziennikarza pracującego dla berlińskiego oddziału mediów The Voice. Richarda poznajemy w momencie, gdy ten budzi się w szpitalu, rzekomo będąc ofiarą wypadku. W wyniku urazu cierpi on na krótkotrwałą amnezję i nie wie, czy to, co się mu mówi, jest rzeczywiście prawdą. Gdy bohater wraca do domu, okazuje się, że jego żona i dziecko zniknęły. Nikt ze znajomych nie orientuje się, dokąd mogli się udać i czy w ogóle zamierzają wrócić. Richard postanawia odkryć, o co w tym wszystkim chodzi.
Dzięki swojemu śledztwu dowiaduje się, że podczas utraty świadomości, część jego wspomnień została zaimplementowana do wirtualnego świata – utopijnego City5. Jego wirtualnym alter ego staje się Adam Newman, który egzystuje w błogiej nieświadomości, myśląc, iż otaczająca go rzeczywistość jest prawdziwa. Richard musi znaleźć sposób na współpracę z Adamem i przełamać iluzję jego świata, gdyż tylko dzięki temu będzie mógł poznać utracone fragmenty wspomnień i odszukać swoją rodzinę. Szybko jednak okazuje się, że jest to ledwie kawałek zataczającej szersze kręgi światowej intrygi.
W ten oto sposób prezentuje się zalążek fabuły State of Mind. Choć jej początek może być trochę niemrawy, to muszę przyznać, że jako całokształt jak najbardziej mi się spodobała. Od drugiej połowy jest zdecydowanie lepiej, a końcówkę, gdzie tradycyjnie na wierzch wychodzą wszystkie intrygi, mogę już w ogóle nazwać świetną i wartą przebrnięcia słabszych momentów. Na pewno interesujący wydaje się kontrast pomiędzy cyfrowym, utopijnym City5, a rzeczywistym i dystopijnym Berlinem. Samo miejsce zamieszkania sprawia, że choć Adam i Richard dzielą ze sobą te same wspomnienia, ich życie potrafi diametralnie się różnić.
Mimo wszystko mam pewien problem z opowieścią w State of Mind. Jest jak najbardziej ciekawa, ale momentami umie być równocześnie strasznie naiwna. Niech za przykład posłuży jeden z początkowych momentów zabawy. Jako Richard potrzebujemy dostępu do tajnej sieci policyjnej? Spoko, dilerzy informacji za rogiem mają stosowne hasła i tak po prostu sprzedadzą je losowemu gościowi za 800 euro. Sztuczne, prawda? Ale, ale! Takich głupotek nie ma tu aż tak wiele. To trochę moje czepialstwo, przyznaję. Jeśli ktoś, dla przykładu, nie widział luk w grach Quantic Dream, to nie zauważy ich i tutaj.
I w ten oto sposób znowu niefortunnie wracamy do gier od francuskiego studia. Nic to, skoro już jesteśmy przy nich, to warto porównać rozgrywkę w State of Mind z tą zaprezentowaną w Detroit: Become Human. Choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że są to pozycje ze sobą spokrewnione, to na dobrą sprawę rozgrywka w obu tych tytułach wygląda zdecydowanie inaczej. W grze od Daedalic dostrzeżemy zauważalnie mniej wyborów, fabuła toczy się w bardziej liniowy sposób. Dodatkowo, dzieło od Niemców nie ma żadnych quick time eventów. To spora różnica i czynnik wyróżniający ten tytuł od gier Telltale, czy właśnie Quantic Dream.
Tak na dobrą sprawę, to ciężko mi w ogóle sklasyfikować gatunkowo tę produkcję. Jak już pisałem, nie jest to interaktywny film, do jakiego przyzwyczaiły nas gry od studia Quantic Dream. Jednocześnie nie jest to też typowa przygodówka point & click, gdyż nie ma tu zbyt wielu klasycznych zagadek. Kilka się wprawdzie znajdzie, ale zdecydowana większość występuje raczej w formie środowiskowej, typu przesuń kamerę, połącz dwa obiekty i tak dalej. Przedmioty zbieramy sporadycznie, a wszystko śledzimy z perspektywy TPP, sterując niczym w grze akcji.
Trochę przypomina to Murdered: Śledztwo zza grobu, czy nowsze Sherlocki, ale równocześnie nie jest to gra w pełni detektywistyczna. Chociaż jak najbardziej ma jej elementy, jak np. łączenie ze sobą tropów i informacji, by znaleźć poszukiwaną przez nas osobę lub miejsce. Ludzie z Daedalic Entertainment określają swoją grę jako przygodówkę nastawioną na opowieść. Ja miałbym co do tego pewne obiekcje, ale dobra, niech im będzie. To nie miejsce, by rozpisywać się na temat i tak już w obecnych czasach bardzo naginanych reguł gatunku.
Naginany może być również klasyczny odbiór oprawy graficznej, gdyż twórcy, w bądź co bądź nieco filmowej grze, zdecydowali się na przedstawienie wszystkiego przy pomocy stylistyki low poly. Czyli w skrócie nie gładkich modeli, a kanciastych z widocznymi na pierwszy rzut oka wielokątami. Ja sam nie należę do miłośników tego typu graficznych ekscesów. Zdecydowanie wolałbym wygładzone aparycje bohaterów. Twarze kobiet są w ogóle marne niczym noc listopadowa, ale cóż… taka decyzja autorów, która być może znajdzie swoich miłośników.
Bo ogólnie oprawa graficzna w State of Mind jest całkiem niezła. Gdy przestaniemy zwracać uwagę na kanciaste postacie, to na wierzch wychodzi ładny styl. Zarówno w Berlinie, jak i kontrastującym z nim City5. Niektóre widoczki miast przyszłości mogą cieszyć oko. Jednocześnie są tu obecne pewne problemy. Tytuł ewidentnie nie posiadał wielkiego budżetu, więc niektóre animacje lub przerywniki filmowe mogą momentami kuleć. Przygotujcie się, bo nie napisałem jeszcze o najgorszym. Jest nim interfejs i menu, które określiłbym mianem… paskudnych. Ta szkarada wygląda jak z jakiejś taniej gry na komórki. Serio, autorzy nie mogli dobrać lepiej wyglądających czcionek? Nie… w ogóle wyglądających?!
Na powyższym screenie widzicie tylko menu, które jeszcze da się znieść, ale np. wyświetlane na dole ekranu podpowiedzi podczas minigierek to straszliwa brzydota. Przez cały czas grania w State of Mind miałem przez ten interfejs pewien niesmak, który budził we mnie nie do końca przyjemne skojarzenia z produkcjami mobilnymi. Nie udało się go zamaskować niestety oprawie dźwiękowej. Nie jest zła, ale czasami w ogóle nie zwracasz na nią uwagi. Fakt, momentami muzyka potrafi być przyjemna dla ucha, ale zdecydowanie zabrakło mi w niej jakiejś petardy, która zostałaby motywem przewodnim lub kawałkiem, który jednoznacznie kojarzy się z grą, jak np. ambient Detroit City Police z Deus Ex Bunt Ludzkości.
State of Mind jest ogólnie dobrą, niemal bardzo dobrą produkcją, która cierpi jednocześnie na pewne problemy. To na pewno nie najlepsza przygodówka od Daedalic Entertainment, bo ciężko ją w ogóle nazwać pełnoprawnym point & clickiem. Fabuła, choć ciekawa, bywa momentami naiwna, a sam jej początek nie zachęca do odkrywania zdecydowanie lepszych, późniejszych partii. Mimo wszystko gra coś w sobie ma. Autorzy wykreowali interesujący świat z elementami antyutopii, który zmusza do przemyśleń. A to jest coś, co przy okazji tego gatunku naprawdę lubię!