Hipisowski kult i potwory z innego wymiaru to dość ciekawe połączenie, które przykuło moją uwagę od zapowiedzi gry The Chant. A gdy tylko dowiedziałem się, że za projektem stoi nowe studio Brass Token, w skład którego wchodzą doświadczeni deweloperzy z Rockstar Games, Electronic Arts, czy The Coalition, moje zainteresowanie tą produkcją tylko wzrosło. Tak więc czy ta nietuzinkowa gra akcji z elementami horroru była warta czekania?
W The Chant kierujemy poczynaniami młodej kobiety o imieniu Jess, która wraz z bagażem swoich życiowych doświadczeń przybywa na odizolowaną od cywilizacji tajemniczą wyspę. Na brzegu wita ją dawana przyjaciółka Kim, z którą jak możemy wywnioskować z pierwszych rozmów, dziewczynę łączy trauma sprzed kilku lat. Na wyspie działa pryzmatyczny obóz duchowy, który mam pomóc dwójce uporać się z demonami przeszłości i z nękającymi bohaterkę atakami paniki. Jess jednak od początku podchodzić do całej sytuacji z dystansem i zdaje się uczestniczyć w sekciarskiej szopce gównie dla przyjaciółki. Szybko jednak akcja nabiera nieoczekiwanego obrotu. Podczas wieczornego rytuału Kim zdaje się nie być sobą i przerywa święty krąg, po czym w szaleńczym pędzie ucieka na teren niedziałającej fabryki. Guru kultu nie ma sobie jednak nic do zarzucenia, tak więc samotnie wyruszamy w poszukiwaniu opętanej przyjaciółki. Jednak szybko okazuje się, że przerwanie rytuału spowodowało kolejne nieoczekiwane konsekwencje. Otworzone zostało przejście do innego wymiaru, z którego wpełzły do naszego świata istoty mroku, karmiące się lękami i słabościami obozowiczów.
Odnalezienie Kim to jednak dopiero początek pełnej niebezpieczeństw przygody, w trakcie której będziemy, dążyć do zamknięcia portalu i przy okazji do odkrycia tajemnic wyspy. Wszystko bowiem wydaje się powiązane z tajemniczymi kryształami pryzmatu, które wydobyte zostały wiele lat temu w pobliskiej kopalni. W ich posiadaniu, podobnie jak obecni obozowicze, byli także uczestnicy rytuału w roku 1973 roku, którego tragiczną historię, będziemy stopniowo odkrywać. I to nie tylko poprzez wykonywanie kolejnych zdań, ale także czytanie rozsianych po wyspie notatek i oglądanie odnajdowanych taśm filmowych. Elementy te zdecydowanie poszerzają nasza wiedze o historii wyspy oraz kultu i rzucają szerszą perspektywę na obecne wydarzenia.
Muszę przyznać, że fabuła The Chant jest całkiem ciekawa. Co prawda watek główny nie rozwija się dynamicznie, ale poznawanie całego kontekstu wydarzeń oraz angażująca rozgrywka, sprawiają, że zupełnie nam to nie przeszkadza. Nieco gorzej jest z dość przeciętnie napisanymi postaciami pobocznymi. Tutaj zdecydowanie negatywnie wyróżnia się duchowy przywódca kultu, którego pretensjonalność jest mocno przejaskrawiona i trudno od początku traktować go poważnie. Będąc zupełnie szczerym, gdy pojawił się pierwszy raz na ekranie, parsknąłem śmiechem. Reszta z sześcioosobowej ekipy, na czele z protagonistką, wzbudza umiarkowanie pozytywne odczucia i jest o wiele bardziej autentyczna. Choć kilka razy zdarzają się dość kulawe dialogi czy zachowania i reakcje nie do końca adekwatne do sytuacji. Ostatecznie jednak sama historia i jej poznawanie są atutami The Chant, choć nie największymi.
Tym, co w tej grze mnie najbardziej zaskoczyło, to ciekawie zrealizowany sposób na rozgrywkę. Nie jest to bowiem typowy przygodowy horror, lecz pełnokrwista gra akcji zrealizowana w konwencji horroru psychologicznego. I jeśli miałbym The Chant zestawić z jakimś ikonicznym tytułem, to byłby nim Alan Wake. Mało tego, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że produkcja Brass Token ma w kwestii gameplayu, a szczególnie walki, odrobinę więcej do zaoferowania. Bo co warto podkreślić, pomimo dość eksploracyjnego początku gry, starć z przeróżnymi stworzeniami z mrocznego wymiaru, jest w The Chant całkiem sporo i często nie sposób ich uniknąć. System walki, choć z pozoru dość prosty, zmusza nas do indywidualnego podejścia do każdego przecinka. W grze bowiem dysponujemy trzema broniami podstawowymi oraz trzema broniami dodatkowymi, ale jednocześnie możemy mieć przypięte dwie, czyli po jednej z każdego rodzaju. Nie oczekujcie tu jednak klasycznej broni palnej, białej czy miotanej. O nie, do walki z mistycznymi stworzeniami z innego wymiaru wykorzystujemy kadzidłami z szałwii, ogniste krzewy róży, oleje eteryczne czy…sól. Tak, taką spożywczą. A najlepsze jest to, że mimo tak niekonwencjonalnych broni, starcia są nie tylko dynamiczne, ale też często wymagające i zachęcające do nieco taktycznego podejścia. Sprzyja temu podwójny system uników oraz nieco survivalowy charakter rozgrywki. Otóż każda broń się zużywa i zarówno tą podstawową, jak i część broni dodatkowej musimy sobie wytworzyć ze znalezionych składników. Warto więc zaglądać w każdy kąt i ślepą uliczkę.
Kolejnym co zmusza nas do wytężonych poszukiwań za składnikami natury, jest trzyelementowy system wskaźników. O każdy musimy dbać oddzielnie, a niekiedy niski poziom jednego, może w trakcie walki ostro dać nam się we znaki. Już tłumaczę, o co chodzi. Wskaźnik ciała to nic innego jak nasze zdrowie. Tracimy je, gdy otrzymujemy obrażenia, a do jego wzmocnienia potrzebujemy imbiru. Wskaźnik umysłu to nasza psychika. Ta osłabia się, gdy przebywamy w ciemności, w nieoczyszczonych strefach mroku lub podczas specjalnych ataków naszych wrogów. Spadek naszego zdrowia psychicznego do minimum, co prawda nie może nas zabić, ale w panice jesteśmy zupełnie bezradni i niezdolni do walki. W takiej sytuacji jedyne, co możemy to ratować się ucieczką lub wzmocnić się lawendą. Jeśli ta druga opcja nie wchodzi w grę, musimy znaleźć bezpieczne miejsce, by Jess mogła się uspokoić. Stan umysłu wówczas się regeneruje do minimalnego, bezpiecznego poziomu. Ostatnim wskaźnikiem jest stan naszej duszy, którą możemy wykorzystywać do ataków specjalnych, takich jak spowolnienie czasu, gwałtowane odepchnięcie wrogów czy zadający obrażenia obszarowe atak kolcami wstrzeliwanymi z ziemi. Repertuar zagrań poszerza się w trakcie gry, ale by móc z nich korzystać musimy wskaźnik duszy regenerować duchomorami.
Miejscowy deficyt niektórych składników, czy też niefrasobliwe nimi zarządzanie może sprawić, że niektóre starcia z większą liczbą przecinków lub jednym dużym wrogiem, okażą się dla nas prawdziwym utrapieniem. By jednak nie było nam zbyt ciężko warto zadbać o odpowiedni rozwój postaci. Ten jednak nie dokonuje się automatycznie poprzez zdobywanie doświadczenia, ale dzięki…a jakże, EKSPLORACJI. Za pomocą odnajdywanych kryształów pryzmatu, dokładnie, tych samych, które są obiektem pożądania i źródłem obłędu obozowiczów, możemy, chociażby zwiększać poziom przywracanych przez konkretne zioła wskaźników, czy też maksymalną ilość składników, które możemy jednorazowo posiadać.
I jakby nam tego całego przeczesywania terenu było mało, większość zadań w grze również opiera się na poszukiwaniach, czy to korków do włączenia zasilania, czy też klucza do otwarcia drzwi. Jednak wbrew pozorom, sama eksploracja w The Chant nie jest uciążliwa i odbywa się najczęściej mimowolnie. Każdy rozdział ogranicza się zazwyczaj do jednej większej lokacji, o dość korytarzowym charakterze. I bez względu na to, czy jest to kopalnia, czy część lasu, alternatywnych ścieżek jest tak niewiele, że na większość składników po prostu będziemy trafiali po drodze do celu. Choć oczywiście nie na wszystkie. Pod względem wielkości lokacji oraz ich konstrukcji, zmuszającej nas niekiedy do backtracking, The Chant może odrobinę przypominać ostatnie remake’i Resident Evil.
Oprawa wizualna z kolei jest…bardzo nierówna. Szczególnie początek gry daje po oczach animacją wody żywcem wyrwaną z siódmej generacji konsol, kanciastymi, dziwnie niedorobionymi zakamarkami i przeciętnymi teksturami. Niby mamy ładne widoczki, płynne animacje postaci, które co warto podkreślić, pozbawione są charakterystycznego w grach AA drewna, ale możemy też znaleźć wiele niedoróbek. Jednak w mroku, w którym rozgrywa się większość akcji, gra zmienia swoje oblicze i niekiedy potrafi wizualnie zachwycić. Projekty wrogów oraz ich animacje prezentują się bardzo dobrze, a świat opanowany przez mrok jest różnorodny i klimatyczny. Także cutscenki nie pozostawiają zbyt dużo do życzenia i nie powstydziłby się nich wysokobudżetowe produkcje. Tak więc po niezbyt imponującym wizualnie początku gry, z każdą kolejną godziną The Chant staje cię piękniejsze…a może to my przyzwyczajamy się do przeciętności? Nie, nie, nie na pewno staje się ładniejsze.
Jeśli chodzi o oprawę muzyczną, to produkcja Brass Token nie uraczy nas wpadającym w ucho motywem przewodnim. Melodie i niepokojące dźwięki, są jednak ważnymi składowymi horrorowego klimatu gry i bardzo dobrze wywiązują z pełnienia funkcji nieinwazyjnego tła dla wydarzeń dziejących się na ekranie. Na wysokim poziomie stoi również gra aktorska i także…i tutaj uwaga – polski dubbing. Tak The Chant posiada pełną polską lokalizację i to całkiem przyzwoitą. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że większość graczy nad Wisłą dubbingu nie potrzebuje, bo ten jest słaby i no…nie po to uczyli się angielskiego, by grać po polsku, tak więc spokojnie…każdy może gracz po angielsku, a rodzime napisy też są.
Technicznie jest także zaskakująco dobrze. Rozgrywka jest płynna, a błędy są drobne i występują dość rzadko. Grę jednak ogrywałem na Xbox Series X, tak więc nie mogę ręczyć na wersje na PC oraz PlayStation 5.
The Chant to wręcz wzorcowy przykład dobrej gry ze średniego segmentu budżetowego. Ciekawa fabuła, niezbyt długi czas rozgrywki, gdyż grę ukończymy w mniej niż 10 godzin, dyskusyjna oprawa i wiele ciekawych oraz świeżych rozwiązań gameplayowych…a także drobnych niedoróbek. Choć nie jest to produkcja pozbawiona wad, to jednak nie są one w stanie zatrzeć pozytywnego wrażenia, jakie po sobie pozostawił ten tytuł. Bawiłem się przy nim naprawdę dobrze.