Po zmaganiach, jakie zapewniły mi recenzje Wanted: Dead i Wo Long: Fallen Dynasty, by ukoić moje zszargane nerwy, redakcja Gamerweb wysłała mnie na relaksujące wakacje na archipelag wysp Nowej Kaledonii. Tam miałem przestać się stresować, odetchnąć z ulgą na łonie bajecznej przyrody, a wreszcie dać odpocząć palcom, których zakwasy po starciach z generałem Lu Bu nabyły własne zakwasy. Miałem się niczym nie przejmować i po prostu leniuchować. Oczywiście nie fizycznie, a cyfrowo. Za pośrednictwem gry Tchia.
Ta ekskluzywna produkcyjna na konsole rodziny Sony i czasowo na Epic Games Store, od pierwszych zapowiedzi przykuła moją uwagę, obiecując sielską akcję na rodzinnych wyspach autorów ze studia… Ekhm… jak to przeczytać? Awaceb? Awakeb? Ała… Nieważne! Tytuł miał silnie czerpać natchnienia z serii The Legend of Zelda i zapewnić przepiękny świat do eksploracji zarówno pieszej, jak i żaglowej. Samą opowieść zainspirowano lokalnym folklorem i zwyczajami, by przybliżyć je zachodnim odbiorcom. I co? Z grubsza wszystko to Tchia wam zaoferuje, tyle że ktoś znacznie podkolorował mi w głowie oczekiwania.
Wstyd się przyznać, ale twórcy tak bardzo wzięli sobie na ambicję chęć zrelaksowania mnie i zapewnienia odpoczynku, że podczas gry w Tchię niemal usypiałem. Serio, w pewnej chwili złapałem się na tym, że siedząc wieczorem nad laptopem, dosłownie przymykały mi się oczy, a mózg niczym w zespole stresu pourazowego wspominał dynamiczne chwile i dopaminowe strzały, jakie miałem przy kolejnych zgonach w ogrywanym przedtem Wo Long. Jak można się domyślić, w Tchii zbyt wiele się nie działo.
To produkcja, którą z grubsza opisuje wcześniejsze streszczenie zapowiedzi. Wariacja na temat The Legend of Zelda: Breath of the Wild osadzona na wyspach Nowej Kaledonii, starająca się przybliżyć graczom lokalne zwyczaje. O ile na papierze wszystko brzmi spoko, a na nagraniach gra wygląda naprawdę przepięknie, podczas bezpośredniego kontaktu wszystko jest płytkie i mało angażujące. Ma się wrażenie, jakby twórcy zbudowali dobre podwaliny rozgrywki, ale nie mieli sił ich rozwinąć w coś większego i głębszego. W przeciwieństwie do najnowszej Zeldy, która starała się zapewnić emergentną zabawę, w Tchii nie ma żadnych systemów. Mechaniki są obok siebie i nie oddziałują wzajemnie, zachęcając do kreatywności.
Główna pętla rozgrywki wygląda mniej więcej w ten sposób: pogadaj, pójdź po przedmioty potrzebne do wykonania zadania, a następnie sfinalizuj zlecenie poprzez zagranie muzycznej minigierki. Nie pomaga fakt, że każde zadanie to fetch quest, jakich już dawno w grach nie widziałem. Bohaterka to typowa kurierka przydatna postaciom niezależnym do trzech rzeczy: przynieś, podaj i pozamiataj. Serio, żeby odbyć dialog z pewnym NPC musiałem dymać pieszo na bagno, znaleźć jednego kraba i wrócić z nim w plecaku jako podarunkiem.
A najgorsze są minigierki, które absolutnie nic nie wnoszą i są dodane na siłę. Po zrobieniu prawie każdego zadania musimy sobie uczcić ten fakt przez wspólny taniec i śpiew, grając na gitarze noszonej przez Tchię. One występują nagminnie! W przeciągu 30 minut trzy razy grałem na gitarze, po czym przysiągłem sobie, że jeśli po wykonaniu kolejnego zadania oni znowu będą śpiewać, to wyłączę grę. To był chyba mój pierwszy rage quit, który wcale nie był podyktowany gniewem, a znużeniem. Jak to nazwać? Calm quit? Sleep quit?
Ba, sami twórcy zdają sobie z tego sprawę, dając możliwość ich pominięcia bez żadnych konsekwencji. Wciskając odpowiedni przycisk postać sama zacznie grać, a my tylko biernie słuchamy muzyki. Po co w ogóle tworzyć minigry, skoro zakładamy, że ludzie i tak je pominą? Nie lepiej zrobić jedną i porządną zamiast kilku słabych?
To w ogóle śmieszne, bo Tchia to jedna z nielicznych gier, w których można pomijać pełnoprawne fragmenty rozgrywki! Twórcy wyszli z założenia dostępności, no ale co to za gra, w której producenci ci sugerują pomijanie gameplay’u? To tak jakby stworzyć film z nastawieniem, że ktoś sobie poprzewija słabsze fragmenty. Mechaniki open worldowe to typowa ubigra, tyle że tytuł nie daje ci wszystkich informacji i ukrywa je pod upierdliwą koniecznością korzystania z mapy i kompasu, by określić np. pozycję bohaterki względem znajdźki. Funkcjonalności takie jak ognisko, przy którym możemy odpocząć i zjeść jedzenie nie mają zaś żadnego znaczenia. Robisz je tylko, jeśli chcesz zobaczyć animację.
W toku chęci uczynienia z Tchii gry przystępnej dla każdego, twórcy zapomnieli, na czym w ogóle polega istota tego medium i jaką rolę mają w nim odgrywać mechaniki. Fakt, że można sobie w niej pomijać rozgrywkę mówi sam za siebie. To nie jest dobrze zaprojektowana gra. To inkluzywna interaktywna wycieczka po Nowej Kaledonii. Przystępność nie w ułatwianiu korzystania z dobrych mechanik, jak robi to Sony w przypadku The Last of Us lub God of War, tylko polegająca na stworzeniu czegoś tak nijakiego i niewymagającego umiejętności, że każdy będzie to w stanie obsłużyć. Nie na tym powinna polegać ta słuszna przecież filozofia projektowania.
Jest jednak w Tchii jedna fajna rzecz, która umożliwiła mi opanować narastające znużenie. Moce bohaterki pozwalające wcielać się w przyrodą ożywioną i nieożywioną. Przejmowanie kontroli nad zwierzętami to największa zaleta gry i jedyny element dający prawdziwą frajdę, gdyż każdym zwierzakiem steruje się inaczej i mają one swoje unikalne zdolności. Czasem ma się ochotę olać te usypiające zadania i po prostu włóczyć po świecie, odkrywając kolejne wcielenia. Dla przykładu ptak potrafi latać, co ułatwia szybkie podróżowanie po mapie, a jego umiejętnością jest… robienie kupy. Kury mogą znosić jajka, dziki kopać, a jelenie szybko biegać.
Chciałbym, żeby reszta gry też była tak kreatywna i umiała bawić się konwencją zamiast dawać fetch questy nagradzane graniem na gitarze wraz z odkrywaniem mapy, na której nic się nie dzieje. Największa szkoda jest w tym, że ta mechanika naprawdę ma potencjał, ale twórcy i jej nie rozwijają, by urozmaicić gameplay. Po prostu jest. A co, gdyby autorzy wykorzystali swoją najsilniejszą stronę i obudowali resztę zabawy wokół niej? Rozwiązywanie zagadek środowiskowych przy pomocy specjalnych zdolności zwierzaków, w które się zmieniamy byłoby nie tylko unikalne w porównaniu do innych gier, ale i zapewniało sporo frajdy. Idealne wpisywałoby się w zeldowy rodowód.
Tchia nie potrafi zaciekawić też fabułą, która niby korzysta z lokalnego folkloru, ale w sumie to jest sztampowa do bólu i mogłaby się dziać gdziekolwiek indziej, a nie poczulibyśmy różnicy. Na dodatek jest niekonsekwentna, gdyż moglibyśmy się spodziewać po niej przytulnej opowieści pasującej do oprawy graficznej i przystępnej rozgrywki, a tu w trakcie dostajemy np. żart z ucinania głowy kurczakowi, który po całym zabiegu biega bez niej i bryzga krwią z szyi na prawo i lewo. Albo scena z pożeraniem noworodka. Tak, nie kłamię. Złoczyńca zjada tu żywcem niemowlaka!
Na początku chciałem powiedzieć, że z Tchią jest jak z tymi ugrzecznionymi bajkami dla dzieci, których żadne dziecko nie chce oglądać, bo są zbyt grzeczne, ale zważywszy na to, co padło przed chwilą, ja już sam do końca nie wiem, dla kogo ta gra jest właściwie skierowana. Niby dla dzieci, ale ma drastyczne sceny. Dorosły uśnie jednak z powodu nudnego gameplay’u i infantylizmu. No chyba dla nikogo, tak wychodzi. Albo do bardzo specyficznej grupy odbiorczej, do której się nie zaliczam. Wiem! Może być dobrym środkiem nasennym, ale ja odpocząłem aż za bardzo. Starczy tego snu, dajcie mi coś trudnego.
Świetna obietnica i przytulny klimat z przepięknymi krajobrazami Nowej Kaledonii to zbyt mało, by uratować Tchię. To open world z fabułą na 6-8 godzin, który w ogóle nie zachęca do uczestniczenia w otwartym świecie. Ba, nie zachęca do grania, oferując możliwość swobodnego pomijania rozgrywki. Mógłbym autentycznie spędzić całą grę zmieniając się w zwierzaki i bawiłbym się lepiej, niż podczas wykonywania fetch questów i plumkania na gitarce. Po kontakcie z tym epicowym eksem przede wszystkim zachciało mi się zagrać w Pokemon Sun & Moon, gdyż wyspiarskie klimaty narzuciły mi automatyczne skojarzenie i pora przedłużyć obcowanie z wakacyjnym klimatem, tym razem przy kompetentnym gameplay’u. Co polecam i sobie, i wam.