Motocykle to kompletnie nie moja bajka. Nigdy żadnego nie prowadziłem, a szansę, by na jakimkolwiek zasiąść miałem zaledwie kilkukrotnie. Choć pędzić samochodem uwielbiam i w kolejnych odsłonach Forzy oraz Need for Speed spędziłem setki godzin – wyścigi z motorami zazwyczaj budzą we mnie pewną niechęć. Zresztą najprawdopodobniej nie tylko we mnie, co wnoszę po fakcie, że żadna z motocyklowych growych marek nie jest w stanie równać się z renomą, którą cieszą się ich samochodowe odpowiedniki. RIMS Racing od Raceward Studio udowodniło mi jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Złe miłego początki
Żeby nie było, początki były okrutnie trudne. Jest to w końcu symulator, którego samochodowym odpowiednikiem byłaby właśnie Forza Motorsport lub Gran Turismo, a bezpośrednim konkurentem seria MotoGP. Glebę zaliczyłem zatem już na pierwszym zakręcie, a na kolejnych wcale nie było lepiej. Problemem okazały się być przede wszystkim moje przyzwyczajenia z jazdy samochodem, w której praktycznie nigdy nie musiałem martwić się o stabilność pojazdu na torze tudzież przejmować się zbyt gwałtownym dodawaniem gazu przy wychodzeniu z zakrętu. W RIMS Racing jest to jednak podstawa, bez której będziecie mogli pożegnać się z jakimkolwiek innym miejscem w tabeli niż ostatnie. Trzeba do tego tytułu podchodzić z pełną świadomością, że wymaga on porzucenia dotychczasowych taktyk i opracowania nowych, co niestety wymaga czasu i wytrwałości. To trochę jak z nauką chodzenia – początkowo chwiejemy się na boki i przewracamy co chwilę, lecz stopniowo stajemy się coraz bardziej pewni i w krew wchodzą nam nowe nawyki. Obowiązuje to nawet na najniższym możliwym poziomie symulacji fizyki pojazdu, choć tutaj jest już zdecydowanie bardziej przystępnie.
Kiedy jednak przebrniemy przez początkowe trudności, okazuje się, że jazda motocyklami w grach wyścigowych jak najbardziej ma sens. Ba, różnice w prowadzeniu jednośladów względem samochodów dają masę frajdy, co jest zasługą świetnego modelu jazdy zaimplementowanego w RIMS Racing. Dawno już w żadnej grzej nie czułem tak wyraźnego ciężaru prowadzonej maszyny, z którą niekiedy naprawdę musiałem walczyć, by ją okiełznać. Podczas gdy w wyścigach samochodowych sterujemy bezpośrednio autem, a kierowca jest zaledwie naszym awatarem, tak w RIMS Racing to właśnie nad nim sprawujemy kontrolę. Przy skręcaniu momentalnie czuć, że najpierw pozycję zmienia jeździec, a dopiero później z pewną bezwładnością podąża za nim jego stalowy rumak. Żadna inna gra nie dała mi też równie wyraźnie odczuć utraty przyczepności – momenty, gdy motocykl po najechaniu na nierówność szarpie się na boki lub gdy zbyt gwałtowne dodanie z gazu przy wychodzeniu z zakrętu sprawia, że tylne koło zaczyna obracać całą maszyną, są niepowtarzalne.
Bogato zdobiona wydmuszka
Co więcej, każdy z dostępnych w grze motocykli również prowadzi się odczuwalnie inaczej. Aprilia RSV4 1100 Factory, przykładowo, jest zdecydowanie lżejsza od takiego BMW M1000 RR, co zauważymy już w momencie ruszenia z linii startowej. Żal więc, że w całej grze zasiąść możemy za kierownicą zaledwie ośmiu motocykli. Wprawdzie każda z największych marek została tu uwzględniona, więc w naszym wirtualnym garażu zaparkujemy między innymi Kawasaki, Yamahę, czy Ducati, ale jednocyfrowa liczba pojazdów w grze motoryzacyjnej woła o pomstę do nieba. Twórcy tłumaczą to chęcią skupienia się na personalizacji posiadanych motocykli, a nie ich jak największej liczbie. I faktycznie, każdą z maszyn możemy rozebrać na części pierwsze, by wymienić nawet tak drobne elementy konstrukcji jak przewody paliwowe tudzież łańcuch. Zapaleni motocykliści z pewnością znajdą w tym urok, bo i na mnie zrobiło to spore wrażenie, ale jednak wolałbym móc pojeździć więcej niż jednym motocyklem. Nawiasem mówiąc, nowego motoru nie da się tutaj kupić, a jedynie otrzymać od producenta za wygraną w sygnowanych ich logiem zawodach. Tyle dobrego, że tego typu wyścigi to jednocześnie okazja do przetestowania innych maszyn.
Dość szybko okazuje się też, że problemy z zawartością RIMS Racing nie kończą się niestety na liczbie oferowanych motocykli. Podobnie jest chociażby z dostępnymi w grze torami, bo tych jest zaledwie piętnaście, z czego pięć to proste trasy od punktu A do B. Ich jakości nie można zarzucić absolutnie niczego, powracając na Nürburgring Grand Prix czy moje ukochane WeatherTech Raceway Laguna Seca czułem się jak w domu, ale, do licha, ileż można jeździć po piętnastu tych samych lokacjach. W pewnym momencie bokiem zaczął mi już wychodzić Silverstone, a Zolder do teraz objawia mi się w nocnych koszmarach. To przede wszystkim konsekwencja długości wyścigów, bo zazwyczaj składają się one z mniej więcej sześciu okrążeń, więc ich przejechanie zajmuje około piętnastu minut. Zwłaszcza, że doliczyć do tego trzeba jeszcze pojawiające się tu i ówdzie godzinne wytrzymałościówki oraz, na szczęście pomijalne, treningi i kwalifikacje w trakcie mistrzostw.
Co więcej, poza trybem kariery nie ma tutaj zbyt wiele do roboty. Można pojeździć w pojedynczych wyścigach, potrenować na pustym torze lub wziąć udział w wyzwaniach akademii, które i tak pojawiają się pomiędzy klasycznymi zawodami w karierze. Teoretycznie dostępny jest również tryb wieloosobowy, ale serwery świecą pustkami, więc albo zadowolimy się grą na jednej kanapie wraz ze znajomymi, albo czekać nas będą średnio porywające czasówki.
Miecz o dwóch ostrzach
Pewnego rodzaju mieczem o dwóch ostrzach jest z kolei system zniszczeń i to jak rozwiązano naprawdę swojego motocykla. Z jednej strony naprawdę podobał mi się fakt, że mój pojazd nie naprawiał się magicznie pomiędzy kolejnymi wyścigami i musiałem pamiętać, by przywrócić go do stanu świetności nim ponownie ruszę na tor, wymieniając zużyte lub po prostu zniszczone części. To samo tyczy się opon, które również należy dobrać odpowiednio do prognozowanych warunków na trasie, by nie skończyć ze slickami na mokrym asfalcie. Super sprawa, bo autentycznie czułem potrzebę, by pomiędzy kolejnymi wyścigami spędzić ze swoją Aprilią trochę czasu, ucząc się przy okazji nieco o budowie motocykla i, co może zabrzmieć śmiesznie, przywiązując się niego. Miało to też wpływ na mój styl jazdy, ponieważ musiałem liczyć się z tym, że jeśli przegnę i nie będę uważał, może nie być mnie stać na wymianę uszkodzonych części, więc, choć nie uniemożliwi mi to progresji, na linię startu wjadę gratem.
Z drugiej jednak strony rozwiązanie to sprawia, że bardzo łatwo jest wpaść w spiralę przegranych. Zwłaszcza jeśli dopiero zaczynacie swoją przygodę z motocyklowymi wyścigówkami i nie panujecie jeszcze do końca nad maszyną. Każda kraksa drastycznie wpływa na kondycję elementów motoru, co w połączeniu ze zużywaniem się ich w trakcie normalnej jazdy i cenami niektórych części może okazać się dla was zgubne w skutkach, jak było to chociażby w moim przypadku. Bardzo długo nie mogłem doprowadzić Aprilii do porządku, bo za kolejne przegrane zgarniałem psie pieniądze, a wygrać nie byłem w stanie właśnie dlatego, że nie było mnie stać na nowe opony, toteż nie miałem innego wyjścia niż ślizgać się po torze na łysych gumach.
Frajdę z grzebania w motocyklu mocno odbiera też pomysł zmuszenia gracza do manualnego montażu i demontażu części, opartego na QTE (podobnie wygląda sytuacja z tankowaniem w pit stopie). Bawi i angażuje to pierwszych kilka razy, ale kiedy po raz siedemdziesiąty ósmy musimy robić kółka analogiem, by dokręcić śruby, ma się ochotę rzucić padem ze złości. Nie da się tego niestety wyłączyć w opcjach, a jedynym sposobem na poprawę sytuacji jest wykupienie odpowiednich bonusów w drzewku inżynierii, badań lub zarządzania. Korzyści te podzielić można na przydatne (zniżki w sklepie, spowolnienie zużycia elementów, pominięcie QTE) i przeznaczone dla zapaleńców (odblokowywanie dodatkowych miejsc w pit stopie, bardziej szczegółowe informacje o podzespołach motocykla). Jakiegokolwiek bonusu byśmy jednak nie ukończyli, grzebanie w bebechach maszyny jest nieuniknione, tyle tylko, że zaoszczędzimy odrobinę pieniędzy i nie będziemy musieli brać udziału w QTE, choć wciąż twórcy zmuszać na będą do oglądania animacji demontażu części. Teoretycznie, można po prostu ostrożnie jeździć, ale nie uratuje nas to przed tragiczną sztuczną inteligencją, lubującą się we wjeżdżaniu nam z impetem w tyłek oraz strącaniu nas z motocykla w trakcie pokonywania zakrętów. Co ciekawe, najczęściej tylko my spadamy wówczas z motocykla.
Wątpliwa oferta
Rozczarowuje też fakt, że Nacon, wydawca gry, nie zdecydował się na wspieranie smart delivery, więc RIMS Racing na Xbox One oraz Xbox Series X|S zakupić trzeba osobno. Tym bardziej przykre jest zatem, że dodatkowo płatna edycja gry na konsole nowej generacji, choć w ogólnym rozrachunku wygląda całkiem ładnie, bezustannie straszy niskim zasięgiem rysowania, skutkującym kłującym w oczy pop-upem tekstur i bardziej szczegółowych modeli otoczenia. Na otarcie łez gra oferuje płynne 60FPS w rozdzielczości 4K, choć uważam, że miło byłoby dostać opcję niższej rozdzielczości bez wspomnianych problemów graficznych.
Czy warto kupić RIMS Racing?
Naprawdę chciałbym móc RIMS Racing ocenić wyżej, bo bawiłem się przy nim naprawdę nie najgorzej. Model jazdy jest po prostu świetny, a cała gra wręcz krzyczy, że jej twórcy to prawdziwi pasjonaci. Problem w tym, że kilka nietrafionych decyzji i braki sztucznej inteligencji podcinają RIMS Racing skrzydła, sprawiając, że ten świetnie rokujący zawodnik tym razem nie był w stanie zdobyć pucharu, ale po cichu liczę, że w kolejnym sezonie wyjedzie na linię mety będąc zdecydowanie lepiej przygotowanym. O ile otrzyma od wydawcy drugą szansę, ma się rozumieć.
P.S. Jeśli nie lubicie techno, z marszu wyłączcie muzykę, bo ścieżka dźwiękowa składa się wyłącznie z utworów The Bloody Beetroots.