Recenzja No Straight Roads

No Straight Roads
No Straight Roads

Muzyka to odwieczne pole bitwy, na którym ścierają się fani poszczególnych gatunków. Sam w liceum plułem na techniawę i rap, słuchając Dezertera i KSU. OG fani Krzysztofa Krawczyka (czyli ci urodzeni, w przeciwieństwie do Krawczykowej Nowej Fali, przed rokiem osiemdziesiątym) nierzadko z pogardą spoglądają na słuchających Behemotha, nie rozumiejąc jak można lubić zwykłe darcie umalowanej kredą mordy. Mało tego, jestem przekonany, że koneserzy Mozarta po koncertach chodzili na ustawki z wieśniakami zachwycającymi się Beethovenem. Nic więc dziwnego, że studio Metronomik postanowiło oprzeć No Straight Roads, mieszankę slashera z grą rytmiczną, o tak ponadczasowy temat. Jak więc wypada growa wojna rocka z EDM?

No Straight Roads (5)

Pozwolę sobie zacząć od końca i ponarzekać chwilę na technikalia. O warstwie technicznej zazwyczaj wspominam na samym końcu, ale w przypadku recenzji No Straight Roads chciałbym, abyście czytając ją, przeszli tę samą drogą co ja, grając. Początki były bowiem bardzo trudne i swoją przygodę z grą rozpocząłem od soczystego i donośnego „ojej!”. Technicznie No Straight Roads jest zniechęcająco wręcz niedopracowane. Przez pierwszą godzinę zabawy musiałem zmagać się z ciągle podrygującymi modelami postaci, brakującymi animacjami biegania czy też błyskającymi co kilka chwil pasami pikseli po bokach telewizora. W pewnym momencie miałem też problem z uruchomieniem gry, bo menu główne nie wczytywało się poprawnie, w rezultacie nie wyświetlając żadnych opcji do wyboru. Udało się dopiero za piątym restartem (także konsoli). Miałem w tamtym momencie olbrzymią ochotę rzucić to dziadostwo w cholerę, wyjechać w Bieszczady i zapomnieć o całej sprawie. Całe szczęście, że byłem zobowiązany do napisania recenzji No Straight Roads, bo inaczej nie zacisnąłbym zębów i nie przekonał się jak dobra jest to gra.

Bez dwóch zdań jest to tytuł z pomysłem na siebie, co czyni go jedną z najciekawszych, a już na pewno najbardziej osobliwą premierą tego roku. Akcja No Straight Roads osadzona jest w Vinyl City, mieście rządzonym przez tytułowe wydawnictwo NSR. W grze wcielamy się w duet Mayday i Zeke’a tworzących razem zespół Bunk Bed Junction i pragnących przywrócić rocka do łask w świecie zdominowanym przez EDM. Plan nie idzie jednak po ich myśli i w wyniku nieudanego przesłuchania przez elitę NSR, rock zostaje zakazany na terenie Vinyl City. Mayday i Zeke postanawiają zatem obalić NSR, stając mimowolnie na czele muzycznej i społecznej rewolucji. Opowiadana przez Metronomik historia okazuje się być też zaskakująco głęboką i pełną wyrazistych bohaterów. Mamy tutaj choćby wątek nadopiekuńczej matki, narzucającej swojemu dziecku własne ambicje, czy też desperackiej próby odnalezienia własnego Ja poprzez sztukę. Ba, przewijają się też motywy rewolucji zjadającej własne dzieci oraz człowieczeństwa. Wszystko to wzięło mnie totalnie z zaskoczenia, bo kompletnie nie spodziewałem się, że No Straight Roads zaoferuje mi naprawdę dobrą historię poruszającą tyle wątków, w dodatku robiąc to dość subtelnie.

No Straight Roads (1)

Gameplayowo No Straight Roads to w największym skrócie połączenie typowego slashera z grą rytmiczną. Oznacza to mniej więcej tyle, że podczas potyczek nieustannie przygrywa nam muzyka, do rytmu której atakują nas przeciwnicy. Toteż szczyt swoich możliwości osiągniemy tylko wtedy, kiedy i my zgramy się z wybrzmiewającym właśnie utworem. Największe znaczenie ma to w przypadku uników oraz tzw. odbić, czyli kontr zwracających pędzący w naszą stronę, świecący na fioletowo pocisk z powrotem do nadawcy. Przyznam, że początkowo miałem z tym olbrzymi problem z racji tego, że natura nie obdarzyła mnie najlepszym poczuciem rytmu, więc przy pierwszych kilku potyczkach gryzłem pada z frustracji. Niemniej, kiedy tylko oswoiłem się z tą formą rozgrywki i podłapałem nieco rytm, zacząłem bawić się wręcz nieziemsko dobrze, nie mogąc doczekać się następnego bossa.

Niestety zanim mogłem go poznać, musiałem przedrzeć się najpierw przez pusty otwarty świat, którego obecność w grze nie jest niczym usprawiedliwiona. Nie ma w nim absolutnie nic do roboty poza zbieraniem skrzynek z energią potrzebnych do uruchamiania rozsianych po mapie sprzętów elektrycznych. Poza dodatkowym doświadczeniem nie zyskujemy przez to tak naprawdę nic, więc w praktyce okazuje się on być niczym innym jak hubem do wyboru poziomów, co przecież równie dobrze można byłoby rozwiązać dodatkową zakładką w menu. Po każdym zaliczonym poziomie i tak trafiamy do znajdującej się w kanałach bazy wypadowej zespołu, z której poziomu jesteśmy w stanie ulepszać instrumenty Mayday i Zeke’a, wykupować kolejne pasywne umiejętności bohaterów na drzewku umiejętności, a także wybierać odpowiednie zdolności specjalne dla każdego z nich. Absolutnie nie rozumiem więc dlaczego, by wybrać kolejną misję, zmuszony jestem do przebiegnięcia raz jeszcze przez zwiedzone już uprzednio uliczki Vinyl City.

No Straight Roads (2)

Nie powalają też niestety otwarcia samych poziomów, bo zanim dotrzemy do bossa, przebić musimy się przez kilka nudnawych kill roomów. Wygląda to jak sposób na przedłużenie rozgrywki wepchnięty do gry na siłę w ostatniej chwili. Zazwyczaj nie oferują one niczego wizualnie interesującego, a i wyzwaniem są raczej żadnym. Nawet przeciwnicy różnią się tutaj tylko konfiguracją, bo na każdym z poziomów walczymy z dokładnie tymi samymi robotami. Warto jednak zacisnąć zęby i te drobne niedogodności przeboleć. Zwłaszcza, że żaden z tych elementów nie jest zły, a co najwyżej nieciekawy. Przebiega się to wszystko w kilka minut, po których twórcy wynagradzają nam nasze trudy fenomenalnymi walkami z bossami.

Należący do elitarnej szóstki NSR bossowie to klasa sama w sobie. Nie tylko każdy z nich jest unikalny pod względem designu, nie tylko każdy z nich obdarzony został intrygującym charakterem oraz tłem fabularnym, ale też walka z każdym z nich oferuje niepowtarzalne doznania. Połączenie wymagającego, opartego na rytmie gameplayu, wizualnego przepychu oraz FENOMENALNEJ ścieżki dźwiękowej uzależnia. I naprawdę jest to coś niezwykle trudnego do opisania słowami. Dawno już nie byłem tak podjarany walką z jakimkolwiek bossem. Moim zdecydowanym faworytem okazała się wygrywająca na fortepianie „neoklasyczny EDM” Yinu, której matka w pewnym momencie bitwy wkracza na scenę, by chronić swoją córkę, przy okazji niszcząc otoczenie, a w końcu wystrzeliwując ku niebiosom. Podobnych doświadczeń też jednak podwodna potyczka z cyfrową wokalistką Sayu, abstrakcyjne scenerie pola bitwy rządzone przez Eve, a także w zasadzie każda inna walka z bossem.

No Straight Roads (3)

Co prawda miałem niekiedy wrażenie, że gra trochę oszukuje, bo bywałem czasami trafiany zanim na ekranie pojawiły ataki, ale przez większość czasu moje porażki wynikały wyłącznie z mojej nieudolności. W No Straight Roads trzeba się nie tylko skupić na rozgrywce, ale też wyczuć jej rytm. To przede wszystkim on informuje nas o tym, kiedy należy wykonać unik, a kiedy możemy podleczyć się szybko odpowiednią umiejętnością lub sprawdzić, czy w jednej ze skrzyń na arenie nie ma leczących nas frytek lub butelek oranżady przywracających energię potrzebną do odpalania ataków specjalnych. Miłym dodatkiem jest też fakt, że każdą ukończoną potyczkę możemy przejść jeszcze raz ze zmienionymi zasadami lub aranżacją muzyczną.

Choć większość bossów udało mi się pokonać z marszu, nie oznacza to, że gra jest banalnie prosta. W No Straight Roads nie można po prostu zasypać przeciwnika ciosami, bo przy natłoku pędzących w naszą stronę różnego rodzaju pocisków i ataków, zginąć przez swoje gapiostwo jest tu bardzo łatwo. Pewną pociechą jest tutaj możliwość przełączania się w locie pomiędzy bohaterami, którzy różnią się nieco od siebie. Ataki Mayday zadają więcej obrażeń, ale w przeciwieństwie do Zeke’a nie potrafi ona łączyć ciosów w sensowne, długie kombosy. W praktyce było mi tak naprawdę obojętne, którą postacią grałem, a między bohaterami przełączałem się głównie wtedy, kiedy potrzebowałem pozwolić jednej z nich zregenerować w tle trochę utraconych punktów życia. Co bardziej towarzyscy gracze mogą również przejść całość w lokalnej kooperacji.

No Straight Roads

Czy warto kupić No Straight Roads?

No Straight Roads to absolutnie wyjątkowa gra, idealna dla graczy znużonych schematycznością tytułów AAA, ale jednocześnie niechętnych do sięgania po co dziwaczniejsze indyki. Nie brakuje tu co prawa problemów technicznych, ale No Straight Roads nadrabia to niepowtarzalnym klimatem, fenomenalną warstwą audiowizualną (swoją drogą projekty niektórych postaci wyglądają niczym wyrwane z teledysków Gorillaz), a także angażującą rozgrywką. Gdyby nie wspomniane na początku błędy, z pewnością dałbym oczko wyżej.

Plusy
  • Fantastyczna ścieżka dźwiękowa
  • Przyjemna grafika
  • Uzależniający gameplay
  • Zaskakująco głęboka fabuła
  • Świetny design bossów
  • Kanapowy coop
Minusy
  • Liczne problemy techniczne
  • Pusty otwarty świat
  • Niezbyt ciekawe kill roomy przez bossami
  • Zdarza się oberwać za nic
7
Ocenił Konrad Noga
Xbox One

Recenzja powstała w oparciu o rozgrywkę z konsoli Xbox One

Recenzje gier OpenCritic