Po każdej sesji w Moero Crystal H musiałem brać długi i bardzo dokładny prysznic, by pozbyć się uczucia pokrywającego mój umysł brudu. Niesamowicie dziwi mnie, że w czasach szalejącej wszędzie poprawności politycznej podobna gra nie tylko trafiła na Zachód, ale ukazała się wyłącznie na Switchu – konsoli kojarzonego przede wszystkim z familijną zabawą Nintendo. Zwłaszcza, że zakaz opuszczania Azji dostało chociażby zdecydowanie mniej kontrowersyjne Dead or Alive: Xtreme 3, a przecież w przypadku Moero Crystal H mamy do czynienia z dungeon crawlerem, w którym kolekcjonujemy skąpo ubrane dziewczynki-potworki, przekonując je do dołączenia do naszej drużyny molestowaniem.
Nie pozwolę wam jednak ani przez moment przetrawić tej myśli, bo na tym dziwactwa Moero Crystal H się nie kończą. Trzymajcie się teraz. Głównym bohaterem gry jest Zenox, zwykły chłopak mieszkający w świecie, w którym balans utrzymują stworzone przez Boginię Majteczki Światła oraz Stanik Ciemności. Przypadkowo trafia on w sam środek udanej próby kradzieży wspomnianego stanika i po wylądowaniu z ręką na piersiach strażniczki oraz krótkiej rozmowie z nią i jej przełożonymi, dowiaduje się on, że gdy boskie elementy bielizny zostaną rozdzielone, nastąpi koniec świata. Toteż wraz z napadniętą przez nas strażniczką oraz różową, przypominającą nieco penisa foką w Majteczkach Światła (tylko one mogą wskazać naszym bohaterom drogę) wyruszamy by odzyskać utracony stanik.
Gwoli ścisłości, Moero Crystal H to trzecia odsłona serii Genkai Tokki. Czy ma to dla gracza jakiekolwiek znaczenie? No, tak średnio bym powiedział, bo poza kilkoma odniesieniami i powracającymi postaciami (wspomniana foka-penis Otton) raczej niewiele stracimy grając. Fabuła gry zatem spokojnie radzi sobie w odseparowaniu od poprzedniczek. Nie żeby miało to was interesować, bo wszystko co dzieje się w Moero Crystal H to jedno wielkie „pierdolamento” przekazywane w formie niekończących się, koszmarnie nudnych dialogów. I jasne, zdarzają się przebłyski japońskiego geniuszu i np. każde pojawienie się Ottona na ekranie przyprawiało mnie o uśmiech szeroki niczym u kota z Chesire, ale przez zdecydowaną większość czasu miałem ochotę przeskipować wszystko, co jest związane fabułą tej gry.
Po drodze do celu napotykamy masę różnorakich dziewczynek, które mogą lub powodów fabularnych muszą przyłączyć się do naszej drużyny. Niemalże żadna z nich nie ma niczego w choć najmniejszym stopniu interesującego do przekazania, a ich wkład w opowiadaną historię jest absolutnie zerowy. Każda bohaterka to postać płaska jak kartka papieru, bredząca tylko coś o mieszaniu fasoli, robakach czy kij wie czym jeszcze. I nie żartuję. A chciałbym…
Na całe szczęście chociaż pod względem rozgrywki Moero Crystal H jest przyzwoito i gra się w nie naprawdę dobrze. To typowy dungeon crawler, więc clou zabawy jest przemierzanie zaskakująco różnorodnych lochów (czy też raczej wież, bo pniemy się w górę) i walczenie z napotykanymi tam stworami. Na pole bitwy możemy trafić wkraczając dumnie w widoczną na planszy ikonę potwora lub, w bardziej upierdliwy sposób, będąc losowo napadniętym przez bandę niewidzialnych skubańców.
Pod względem systemu walki Moero Crystal H to klasyczna, doskonale znana wszystkim fanom jRPG-ów turówka z dokooptowanymi elementami w gry kamień, papier, nożyce. Poza standardowym atakiem nasz mały harem posiada bowiem zestaw umiejętności specjalnych, większości których przypisano jeden z czterech żywiołów: powietrze, wodę, ziemię i ogień. Podobnie sprawa ma się z naszymi przeciwnikami. Walka opiera się zatem o dobór ataków w taki sposób, by atakowany przeciwnik posiadał na dany żywioł jak najniższą odporność (np. woda pokonuje ogień), co zmaksymalizuje zadawane obrażenia. Co więcej, łączenie przypisanych do tego samego żywiołu umiejętności specjalnych dwóch dziewcząt poskutkuje odpalenie jednej z 48 „erotycznych technik”, będących niczym innym jak dodatkowym atakiem poprzedzonych przypominającym zawartość kamasutry obrazkiem.
Ciekawiej i zdecydowanie dziwniej robi się w trakcie walk z bossami, czyli krzątającymi się po podziemiach dziewczynkami. W ich trakcie stajemy przed wyborem, czy chcemy zadawać obrażenia przeciwniczkom, czy ich ubraniom. W przypadku pierwszej opcji walka zakończy się jak każda inna. W przypadku tej drugiej natomiast nasza przeciwniczka zacznie stopniowo tracić kolejne elementy garderoby, a kiedy już zostanie w samej bieliźnie, my otrzymamy szansę „przywrócenia zmysłów”. Każda z napotykanych dziewczyn znajduje się bowiem pod wpływem Stanika Ciemności, podstępnie założonego im przez tajemniczego złodzieja, i jedynym sposobem na uwolnienie ich umysłów jest umiejętne „pocieranie” trzech konkretnych części ciała pokonanej dziewczyny przy akompaniamencie jęków rozkoszy.
Na ich „wytarcie” mamy limit czasowy, a tego, gdzie mamy „trzeć” musimy sami się domyślić. Bez obaw, przegrana nic nas nie kosztuje i do minigry możemy podchodzić aż do skutku. Wtedy przeciwniczka zostaje kompletnie rozebrana (sutki i waginę zasłaniają jej tylko serduszka), a naszym zadaniem staje się doprowadzenie dziewczyny do orgazmu, kręcąc kółka na analogach jak zwariowany. Potem słyszymy od zaczerwienionej panienki kilka komentarzy w stylu „o jejku, jakie to było dobre, nie mogę chodzić”, po czym zyskujemy nowego członka haremu. Jeżeli nadal nie rozumiecie, dlaczego czułem się tak bardzo brudny po każdej z sesji, to pozwolę sobie dodać, że w przypadku zawalenia minigry w „pocieranie”, każda z dziewczyn wyzywa nas od zboczeńców, jednoznacznie informując nas, że w zasadzie Zenox to zwykły przestępca seksualny.
Między kolejnymi wyprawami do podziemi mamy okazję odetchnąć w służącej za naszą bazę wypadową karczmie. Możemy tu zrobić zakupy, poćwiczyć walkę z towarzyszkami, a także porozmawiać z nimi lub wręczyć im prezenty, by wzmocnić ich więź z Zenoxem. Nie odczułem, by miało to realny wpływ na rozgrywkę, więc odczytuję ten element jako ubogi dating sim dla spragnionych fatalnych dialogów. Więc sensu ma natomiast zabawa w przebieranki. Oczywiście, nie mam tutaj na myśli również obecnych w grze różnorakich pierścieni i wisiorków. To byłoby zbyt nudne i normalne. W trakcie swoich wypraw do podziemi tu i ówdzie znajdujemy leżące na ziemi stroje, które wręczyć możemy naszym koleżankom. Mają one znaczący wpływ na ich statystyki, więc jak najbardziej warto się w temat zagłębić, pamiętając przy tym, że większość naszej drużyny biegać będzie od tej pory na golasa, przepasana tylko jakąś wstążką bądź promieniem tęczy.
Kuleje też nieco sama warstwa techniczna gry. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być w porządku. Rysunki są ładne, muzyka niezła, a i wszystko działa płynnie. No, może same podziemia są nieco brzydkie, ale to wytłumaczyć można faktem, że Moero Crystal H oryginalnie ukazało się na PlayStation Vita. Jednak im dłużej gramy, tym więcej drobiazgów zaczyna nas uwierać. Samouczki, na ten przykład, są tu beznadziejne, bo choć obszerne, po ich przeczytaniu dalej nie do końca rozumiałem, o co tak naprawdę chodzi i większość mechanik rozgryzałem metodą prób i błędów. Nie pomaga też w tym niskiej jakości tłumaczenie, sprawiające, że momentami miałem problem ze zrozumieniem, o czym ci ludzie właściwie rozmawiają. Niby czytam te dialogi i rozumiem, co każde z tych słów znaczy z osobna, ale połączone ze sobą często tworzą jakiś dziwaczny bełkot.
Moero Crystal H to tytuł przedziwny. U podstaw jest to jak najbardziej kompetentny, choć po jakimś czasie raczej powtarzalny dungeon crawler z dość odjechaną fabułą. Niestety tragicznie napisani bohaterowie, tona absolutnie fatalnych dialogów oraz drobne bolączki techniczne mocno ciągną go w dół. Pozostaje też kwestia moralności ów gry, bo choć jest stuprocentowo przeciwny jakiejkolwiek cenzurze i zawsze staję po stronie wolności artystycznej twórców, nie sposób przemilczeć faktu, że Moero Crystal H to gra o molestowaniu dziewczyn (czy wręcz nawet gwałceniu). Ba, ukazująca to w dość pozytywnym świetle. W końcu bohaterki po wszystkim są zadowolone i przyłączają się do gracza, nawet zakochując się w głównym bohaterze. Trudno jest zatem nie zadać sobie pytania, czy Moero Crystal H powinno było w ogóle powstać. A teraz idę pod kolejny prysznic, bo dalej czuję się brudny.