Recenzja Hellbound

Hellbound
Hellbound

Ostatnio branża gier przeżywa istny renesans retro shooterów. Zarówno, jeśli chodzi o gry wysokobudżetowe, takie jak Wolfensteiny, czy DOOM-y, po kompletne indyki, wśród których można umieścić pewnie ćwierć portfolio wydawnictwa New Blood Interactive. Odwoływanie się do lat dziewięćdziesiątych stało się najnowszym strzelankowym trendem i nie inaczej jest w przypadku świeżo wypuszczonego Hellbound. Gdy DUSK puszczał oczko do DOOM-a i Quake’a, Amid Evil czerpało z Hexena i Heretica, a Ion Maiden było damskim Duke Nukem’em, co ma do zaoferowania produkcja studia Saibot?

Jako Hellgore, siłacz z wielką spluwą, schodzimy do piekła, by zabić wszystko, co się rusza. Ambitna historia, nieprawdaż? Cóż, jak powiedziała kiedyś legenda branży, John Carmack: Fabuła w grze jest jak fabuła w filmie porno. Oczekuje się, żeby była, ale nie jest tak ważna. Twórcy Hellbound’a najwyraźniej wzięli sobie tę mantrę do serca i dlatego też nie ma najmniejszego sensu, by omawiać i oceniać opowieść tejże gry. Czasami nie musi przecież ona aspirować do dzieła sztuki, by dobrze się bawić. Sami autorzy mówią o tym zresztą w opisie na Steamie.

Hellbound 1

I skoro jesteśmy przy nim, to mam wrażenie, że Hellbound przesadza w swoim byciu cool. Drodzy producenci, kilka wulgaryzmów wplecionych w opis nie sprawi, że staniecie się z automatu wyjątkowi. Po drugie, do pewnego stopnia sami nie wiecie, czym jest wasz produkt. Znajdziemy tam takie zdanie: Play a game inspired by ’90s classics like DOOM, Quake, and Duke Nukem 3D. I tu pojawia się problem, bo pomimo bycia strzelankami z lat dziewięćdziesiątych, DOOM, Quake i Duke Nukem to różne gry, które stawiają na trochę inny, mimo że wciąż strzelany, gameplay.

To bardzo mylące zdanie, bo nie wiadomo, czego się po Hellboundzie spodziewać, a na dodatek można to tak odebrać, jakby ktoś nie wiedział, o czym pisze w reklamie własnej gry. Ja mam za sobą przejście i na pytanie, czym jest ten tytuł, mogę powiedzieć prosto: Painkillerem. Oczywiście nie w pełni, ale najbliżej mu właśnie gry z pierwszej dekady XXI wieku, a nie z dziewięćdziesiątych ubiegłego. Dla mnie to niczego nie zmienia, bo oceniam grę samą w sobie, ale osoby, które pragną kolejnego DOOM-a, mogą poczuć się lekko zawiedzione.

Hellbound 2

Mimo wszystko rozgrywka w Hellboundzie jest przyjemna. Obowiązuje tu stary schemat: łazimy po planszy, zabijamy wszystko, co się rusza i odnajdujemy kluczyki do dalszych przejść. Gra jest dynamiczna, a bronie posiadają odpowiedni feeling, więc strzela się tu bardzo dobrze i mięsisto. I właściwie powinien być to wyznacznik, czy kupić tytuł od studia Saibot, bo przecież naparzanie z pukawek do pomiotów piekielnych zajmuje 90% zabawy, ale… No właśnie, ale!

Jest tu zbyt mało wszystkiego. Pomimo tego, że strzela się super, wciąż zabijamy tych samych wrogów tymi samymi pukawkami. Serio, są tu tylko trzy typy przeciwników i cztery bronie palne. Niby w DOOM-ach było podobnie, ale do pewnego stopnia inaczej, bo użytkownik nie znajdował tam aż takiej powtarzalności. Dochodzili nowi wrogowie i arsenał, a twórcy bawili się w kreatywny sposób z level designem, dzięki czemu każdy poziom przechodziło się do pewnego stopnia inaczej i gracz nie odczuwał nudy.

Hellbound 3

Tutaj tego nie ma. I to jest ogromny paradoks Hellbound’a, bo gra jednocześnie mnie niezmiernie bawiła, a z drugiej strony co jakiś czas odczuwałem znużenie, bo po prostu twórcy nie potrafili mnie niczym zaskoczyć. I uwaga, to nie wszystko. To tytuł na dwie godziny. DWIE GODZINY. Kosztuje 50 złotych, czyli o 10 złotych mniej od paczki zawierającej dwa pierwsze DOOM-y i zestaw fanowskich mapek. W chwili pisania recenzji trwa promocja i pierwszego DOOM-a, starczającego na +/- godzin osiem, można kupić za 1/10 tej ceny.

A wiecie, co jest tu najgorsze? Ścinki. Produkcja potrafi mieć czasami lekkie zwiechy i wina nie leży tu po mojej stronie, tylko jej, bo przez większość czasu chodzi bardzo płynnie. Nic dziwnego, bo grafiką to ona nie stoi. Zastrzegłem jednak, że przez większość czasu, bo przy ostatnim bossie podczas spawnowania się setek przeciwników na raz, włączył się istny pokaz klatek. Sam boss też nie był szczególny, będąc typowym „strzelaj, dopóki nie umrze”, gdzie nawet nie widać, ile obrażeń mu zadajemy, bo nie ma paska zdrowia.

Hellbound 4

Pochwalić za to muszę ścieżkę dźwiękową. Mam słabość do ostrych brzmień w strzelankach, a nuty z Hellbound’a potrafiły naprawdę dać kopa. Nie były może zbyt zapadające w pamięć, ale sprawdzały się podczas samej gry. Nie sprawdza się za to system zapisu, który zajmuje zbyt wiele czasu a funkcja quick save nie jest dostępna.

I kurczę, nawet gdybym chciał się dłużej pastwić nad Hellboundem, to nie mam ku temu powodów. To całkiem dobra gra, przy której miło spędziłem czas, ale oferuje ona zdecydowanie zbyt mało, w stosunku do jej cenę. To byłaby dobra podstawa pod wersję early access, którą autorzy rozwijaliby potem o kolejne epizody, a nawet do pewnego stopnia dopuszczali fanów w proces kreacji odjazdowych mapek. Tak jednak nie jest i nie wiem, czy twórcy mają w planach jakoś ten projekt rozwijać. Ja tylko przypomnę jedno. W latach dziewięćdziesiątych, do których ta gra ma się rzekomo odwoływać, ekwiwalent czasowy i ilościowy rozprowadzany był za darmo jako shareware.

Plusy
  • Dynamiczny, przyjemny gameplay
  • Ścieżka dźwiękowa
  • Kogoś obchodzi fabuła?
Minusy
  • Zbyt mało rodzajów broni i przeciwników
  • Stanowczo za krótka
  • Sporadyczne ścinki
7
Ocenił Robert Chełstowski
Recenzja PC

Recenzja powstała w oparciu o rozgrywkę z PC

Recenzje gier OpenCritic