Kopię recenzencką Griefhelm otrzymałem na kilka dni przed premierą. Z dużymi oczekiwaniami wkroczyłem do tego tajemniczego świata, by po chwili uciec z niego z poczuciem zniesmaczenia. Lekka opieszałość w recenzowaniu okazała się w tym przypadku zbawienna. Premierowy patch zmienił naprawdę sporo i wyeliminował dużą ilość błędów, które mogły zaważyć na ocenie końcowej. Kolejne łatki z pewnością jeszcze bardziej doszlifują tę produkcję, a jedyną niepewną może być liczba graczy, którzy po nią sięgną. Griefhelm celuje bowiem w rozgrywki sieciowe lub starcia lokalne, a do tego trzeba, rzecz jasna, zawodników. W końcu nic tak nie cieszy jak wygrana na solo z żywym rywalem.
Szczęk oręża i krzyk pokonanych
Griefhelm to gra skupiająca się na prostych starciach z użyciem broni białej. W szranki stanąć może maksymalnie czterech rycerzy. Walki są dynamiczne i trwają do maksymalnie kilku trafień. Kluczem do zwycięstwa jest umiejętne panowanie nad postawami w ataku i bloku. Ciosy wyprowadzamy i blokujemy na trzech poziomach wysokości, co wymaga uprzedniego przyjęcia odpowiedniej pozycji. Dodatkowo mamy możliwość wykonania przełamującego obronę wroga ataku wręcz. Uniki wykonujemy w najprostszy możliwy sposób, czyli poprzez usunięcie się z pola rażenia wroga. Założenia brzmią dość prosto i zaufajcie mi na słowo, że w praktyce tak właśnie jest. Do zwycięstwa potrzebny będzie więc refleks i odrobina szczęścia. Błędy zdarzają się przecież każdemu, a w Griefhelm nawet jeden cios może posłać nas na deski. Moim zdaniem pomysł na rozgrywkę jest zupełnie trafiony, a wymachiwanie mieczem przy tak szybkim tempie walki sprawia radość. Niestety, wraz z prostotą rozgrywki, szybko wychodzi na powierzchnię jej powtarzalność.
Droga przez mękę
Naukę gry najlepiej zacząć od kampanii. Mając przed sobą mapę świata, będziemy mogli obierać kolejne kierunki naszej podróży. W swoich wyborach kierować możemy się potencjalną nagrodą, trudnością starcia czy rodzajem wyzwania. Poszczególne etapy odpowiadają polom walki, które nieco różnią się warunkami. Walcząc w lesie możemy zdobyć przewagę chowając się za drzewami, a podczas obozowych starć figle płatać nam będą rzucane na namioty cienie. Nie są to jednak elementy na tyle wyraziste, by wpłynąć na różnorodność rozgrywki. Po każdym etapie czeka na nas miniboss, a starcie z nim jest tylko odrobinę trudniejsze niż te z regularnym wrogiem. Prawdziwy boss czeka na nas wyłącznie na końcu gry i prawdę mówiąc, spodziewałem się po nim więcej.
Na przejście kampanii mamy określoną ilość żyć, w przypadku utraty wszystkich musimy rozpocząć przygodę od nowa. Tutaj uwidacznia się spory problem Griefhelm. Kilkanaście pierwszych starć jest banalnych i znając podstawy mechaniki, będą one jedynie mozolnymi potyczkami do odhaczenia. Ciężko pozbyć się wrażenia straconego czasu, a w przypadku kolejnej porażki na dalszym etapie łatwo o frustrację i zniechęcenie. Chęć uczynienia z Griefhelm roguelike wydaje się być pomysłem nietrafionym. W moim odczuciu gra sprawiałaby dużo więcej frajdy, gdyby tchnąć w nią nieco soulsowego klimatu.
Rycerska sława na wyciągnięcie ręki
Griefhelm pozwala graczowi wejść w buty regularnego rycerza i stanąć do mniej lub bardziej honorowych walk. Przeważnie będą to potyczki jeden na jeden lecz zdarzają się etapy, w których jedna ze stron będzie miała przewagę liczebną. Kolejną różnicą pomiędzy wojakami jest ekwipunek. Do dyspozycji mamy kilka rodzajów broni o różnej szybkości, zasięgu i sile obrażeń oraz pancerz o określonej wytrzymałości i wadze. Szybko i intuicyjne odkryjemy najbardziej odpowiadający nam styl walki, później odrobina praktyki i rękę królewny będziemy mieć praktycznie w kieszeni. Aby urozmaicić nieco wygląd rycerzy dodano parę elementów kosmetycznych, reprezentowanych przez hełmy oraz pióropusze. Wszystkie elementy ekwipunku odblokujemy na stałe po jednorazowym zdobyciu ich w trybie dla jednego gracza. Raz zdobyty element możemy wykorzystać zarówno w ponownym podejściu do kampanii, jak i w starciach sieciowych. Twórcy w ten sposób chcieli zachęcić graczy do ponownej przeprawy przez kampanię, jednak w moim przypadku nie okazało się to wystarczającą motywacją.
W grze dostępnych jest kilka trybów rozgrywki, jednak w praktyce wszystkie sprowadzają się do tego, by nie dać się zabić i jak najszybciej pokonać oponenta. Trzonem zabawy miały być starcia mulitplayerowe. Jeśli liczycie na ten rodzaj zabawy, to upewnijcie się, że macie osobę chętną do grania. Do lobby zaglądałem kilkukrotnie i zawsze świeciło pustkami. Jeśli macie znajomego, którego chcecie wyzwać na pojedynek, to możecie to zrobić przez sieć lub poprzez starcia kanapowe na podzielonym ekranie. W tym wypadku w szranki stanąć może maksymalnie czterech graczy.
Od strony technicznej
Oprawa Griefhelm jest bardzo nierówna, co z pewnością widać na screenach. Momentami gra wygląda niezwykle i klimatycznie, by po chwili rozczarować nas jakością szczegółów. Animacja ma swoje bolączki, a czarę goryczy przelał okropny model konia, możecie go podziwiać poniżej. Na pierwszy rzut oka ciężko dopatrzyć się większych błędów, ale gdy spędzimy z grą nieco więcej czasu, zauważymy, że nie wszystko działa tak jak powinno. Niedopracowania uwidaczniają się podczas walki, przez co łatwo poddać w wątpliwość wynik starcia. Oprawa gry, czyli to, co dzieje się pomiędzy potyczkami powinna być szybsza i mniej patetyczna. Oceniając całokształt, warto jednak pamiętać o tym, że Griefhelm tworzone jest przez jednoosobowe studio Johnny Dale Lonack.
Czy warto zagrać w Griefhelm?
Z pewnością doceniam pomysł oraz ogólną koncepcję rozgrywki. Niestety nie wszystkie elementy wypadły dobrze, a zmian doszukiwałbym się już w przypadku kampanii dla jednego gracza. Griefhelm poprzez emocjonujące i dynamiczne starcia potrafi zaangażować i wywołać przyjemny dreszcz adrenaliny. Niestety, dość szybko pojawia się rutyna, a gra nie oferuje wiele, by ją przełamać. Griefhelm nie jest jednak produkcją, której nie warto byłoby dać szansy. Jeśli macie ochotę pomachać nieco orężem, to poczekajcie na większą obniżkę ceny i towarzysza, który będzie chętny, by stawić wam czoła.