Jakby to idiotycznie nie zabrzmiało, Goat Simulator to gra kultowa. Produkcja ta bowiem z przebojem wprowadziła absurdalne symulatory do głównego nurtu i dała paliwo kolejnym humorystycznym tytułom pokroju Symulatora kromki chleba. Od czasu premiery pierwszej niesfornej kozy z wyciągniętym jęzorem minęło już jednak osiem długich lat, w trakcie których, gry z Simulator w tytule zaczął wzbudzać mieszane uczucia. Spora w tym wina polskich spółek giełdowych, wypuszczających co roku kilka gier tego typu i co najmniej trzykrotnie więcej ich zapowiadających. GOAT jest jednak tylko jeden, powrócił i to w formie tak świetnej, że od razu przeskoczył część drugą.
Jeśli ktoś jeszcze nie wie, czym jest Goat Simulator, to najprościej rzecz ujmując, jest to gra o szerzeniu destrukcji. Im efektowniej i kreatywniej, im więcej ofiar, tym więcej punktów mogliśmy zdobyć. Kolejną cechą tej marki jest dość luźne podejście twórców do fizyki i szeroko rozumianych błędów technicznych. W tej grze nie ma więc bugów, a każdy dziwactwo, przyjmujemy z uśmiechem, na ustach jako ficzer. W trzeciej, a gwoli ścisłości w drugiej odsłonie cyklu od szwedzkiego studia Coffee Stain, dostajemy więcej tego samego, ale też sporo nowości. Również sama rozgrywka została przebudowana i nie opiera się już na zdobywaniu coraz większej ilości punktów. I choć zdaję sobie sprawę, że zabrzmi to dziwnie, bo przecież skala jest nieporównywalna, ale nowa koza czerpie garściami ze schematów gier akcji w otwartym świecie, jak chociażby z serii Far Cry czy GTA.
Gra zaczyna się od sceny, w której nasza niesforna koza trafia na oddaloną od miasta farmę. Gospodarz jest świadomy jej złej reputacji i z naszą pomocą bardzo szybko pokazujemy mu, jak na nią zapracowała. Farma i jej okolice to całkiem spora lokacja, która jednak w żaden sposób nas nie ogranicza. To znaczy, od początku gry otrzymujemy do dyspozycji cały jej świat, który musimy jedynie odkrywać na mapie. Służą to tego Kozie wieże, będącą odpowiednikiem wież radiowych z Far Cry. Nie tylko odkrywają nam one dostępne wydarzenia w regionie, ale także służą do teleportu oraz są wrotami do Koziego Grodu.
Jest to siedziba tajnego koziego bractwa Iluminatów, w której odkrywanie kolejnych pomieszczeń i zrywanie pieczęci z wielkiej bramy, jest motorem napędowym rozgrywki. Otóż podczas wypełniania misji zdobywamy punkty Iluminatów, których odpowiednia ilość pozwala nam uzyskać kolejną rangę w stowarzyszeniu. Drugą ważną walutą w grze są punkty Karmy, za które odblokowujemy nowe sprzęty i gadżety dla naszej Kozy. A uwierzcie mi, opcji personalizacji jest całkiem sporo. Naszą kozę możemy przyodziać od racic po rogi, a gadżety są hierarchizowanie na trzy kategorie oznaczone odpowiednio kolorem zielonym, niebieskim i filetowym …brzmi to dość znajomo, prawda. Jednak to nie jest tak, że te złote narzędzia są najfajniejsze i już od początku gry możemy znaleźć lub kupić, świetne zabawki do siania spustoszenia i pożogi.
Również system czyszczenie mapy z przeróżnych znaczników, zarówno tych ze znakiem zapytania, jak i wykrzyknikiem, jest żywcem wyrwany z osadzonych w otwartym świecie gier RPG.
No dobrze, ale jak się w to gra, pewnie pytacie? A ja odpowiem, znakomicie. Wydarzenia w grze są dość różnorodne, jedne bardzo krótkie i banalne, inne wymagają poświęcenia kilkunastu minut na eksplorację, w kolejnych trzeba trochę pomyśleć, ale w zasadzie, wszystkie są absurdalne oraz zabawne i głupie zarazem. Mamy misję, w której rozprawić musimy się z agresywną babcią, by następnie trafić do alternatywnej rzeczywistości żywcem wyrwanej pierwszego z Wolfensteina, tylko zamiast z nazistami, walczymy ze staruszkami na wózku. Innym razem składamy meble z Ikei…znaczy się ze Sweki, z których powstaje portal, z którego masowo do świata gry wpadają klony szwedów.
Dodatkowo w świecie, poukrywanych jest wiele przeróżnych aktywności, jak rampy, z których możemy wyskoczyć skradzionym autem, zbieranie znajdziek, czy też losowe wydarzenia.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że grę można przechodzić także w sieciowej lub lokalnej kooperacji na podzielonym ekranie do czterech graczy. Na taki format rozgrywki możemy się zdecydować w dowolnej chwili i wzbogacony jest on dodatkową aktywnością, w formie siedmiu minigier w stylu, chociażby podłoga to lawa, w której musimy na placu budowy dostać się, najwyżej jak się da, by uniknąć pochłonięcia przez wznosząca się lawę. Pamiętać też należy, że bycie kozą, to tylko stan umysłu, więc jeśli ktoś chce zagrać żyrafą lub na przykład prosiakiem…to droga wolna.
Świat w Goat Simulator 3 jest bardzo różnorodny, mamy w nim bowiem farmę, przedmieścia, wielką metropolię i paradoksalnie wszystko działa sprawniej niż w Cyberpunk 2077 na premierę. Miasto się nie korkuje, a policja lub straż pożarna nie wyskakują znikąd… no właśnie, straż pożarna! Macie to, chociażby w GTA?
Całkiem poważnie, świat gry jest naprawdę imponujący i sprawdza się bardzo dobrze jako piaskownica, która rzadko nas ogranicza. Możemy jeździć autem, rowerem…choć, to akurat jest cholernie trudne, praktycznie większość budynków stoi przed nami otworem, odwiedzamy więc kina, restauracje, siejemy postrach na plaży i oczywiście odwiedzamy ten znany sklep meblowy ze Szwecji. I jakby tego było mało, to jest co całkiem ładna gra.
Muszę ponarzekać jednak trochę na stronę techniczną. Żarcik. Tak sterowanie bywa toporne, przenikanie przez obiekty to absolutny standard, a i NPC o wzroście, no gdzieś na oko 10 metrów się zdarzają. Jednak pamiętajcie, to nie bug, to ficzer. Twórcy nad wszystkim panowali…i właśnie w tym momencie puszczam oczko.
Mam nadzieje, że w tej niezbyt obszernej, aczkolwiek bogatej merytorycznie recenzji, udowodniłem wam, że Goat Simulator 3 to najlepsza gra, jaka do tej pory powstała. Produkcja nie tyle kopiuje patenty z dużych tytułów, ile pokazuje nieudacznikom z Rockstar Games, Ubisoftu i CD Projekt RED, jak należy robić gry w otwartym świecie. No i klasycznego Wolfenstaina też rozkłada na łopatki.
A tak całkiem serio, to jest to gra strasznie głupia, ale zabawna i dająca sporo frajdy.