Mocna, czarna kawa pali moje gardło. Panujący w pomieszczeniu półmrok rozbijany jest wyłącznie przez blade światło wylewające się z monitora. O blaszany parapet dźwięcznie rozbijają się krople padającego deszczu. Wszystko to zaskakująco do siebie pasuje. Od dawna nie zajmowałem się tak… niecodzienną sprawą. Moja zdolność do odseparowania urojeń od rzeczywistości zdaje się zawodzić. Kurza policja? Ludzie z głowami zwierząt? Wszystko to w wykreowanym przez studio The Wild Gentlemen świecie Chicken Police wydaje się tak bardzo zwyczajne.
Chicken Police trafiło do mnie kilka dni temu. Już wtedy wydawał mi się to tytuł absurdalny, lecz moja wrodzona ciekawość kazała mi podjąć się tej sprawy. Stojący za nim ludzie z zegarmistrzowską precyzją naciskali odpowiednie przyciski w moim mózgu, jak gdyby mieli bezpośredni dostęp do mojego umysłu i doskonale wiedzieli, że kocham tego typu absurd. Zagrali na tych samych strunach, na których zagrał BoJack Horseman. Świat antropomorficznych zwierząt tak bardzo w swoich strukturach przypominający nasz z połowy XX wieku. Wszystkie późniejsze wydarzenia widziałem w pięknych na swój sposób barwach czerni i bieli, choć nic w tym brudnym mieście zwanym przekornie Clawville czarno-białe nie jest.
Spojrzałem w lustro i niemal nie poznałem samego siebie. W oparach tytoniowego dymu siedziałem ja, Santino Featherland – podstarzały kogut w skórzanym płaszczy ze szklanką taniej szkockiej niemalże przyklejoną do dłoni. W drzwiach mojego biura nieśmiało czekała ona – długonoga piękność o imieniu Deborah. Była gazelą. Przyszła do mnie na polecenie swojej przełożonej, Natashy Catzenko, kobiety lokalnego mafioza. Potrzebowała pomocy w uporaniu się z wysyłanymi jej pogróżkami. Czemu przyszła do mnie? Jej facet, Ibn Wessler, z pewnością mógł to załatwić. Cała ta sprawa nie podobała mi się w najmniejszym stopniu. Do emerytury zostało mi zaledwie 121 dni, które miałem spędzić w zawieszeniu za swoje poprzednie wybryki. Podjęcie się tej sprawy było błędem. Wiedziałem o tym doskonale, lecz znów… Moja wrodzona ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem. Nadeszła pora, by odnowić znajomość z moim dawnym partnerem Martinem MacChickenem i po raz kolejny zanurzyć się w szambie, którym był podziemny świat Clawville.
Oznaczało to rozdrapanie wielu zabliźnionych ran i kontakt z ludźmi, z którymi nie chciałem się już kontaktować. W życiu niestety nie zawsze możemy robić to, na co mamy ochotę. Toteż kolejne kilka godzin swojego życia poświęciłem na odwiedzaniu kolejnych kluczowych dla śledztwa lokacji i niekończących się dyskusjach ze śmietanką towarzyską Clawville. Byli tu wszyscy najważniejsi – będący na gangsterskiej emeryturze szop pracz, legendarny szpieg-aligator, a nawet nieustannie siedzący na moim ogonie duet Rysia z Baranem, będący na liście płac Wesslera, szczura trzęsącego półświatkiem przestępczym. Skłamałbym mówiąc, że mi się to nie podobało. Lokalna populacja pełna jest barwnych mieszkańców, których aż chce się słuchać. W trakcie swojego śledztwa usłyszałem setki opowiastek przybliżających mi życiorysy rozmówców, a także zaskakująco bogatą historię Clawville.
Wszystkie te opowieści w połączeniu z piękną dziwacznością świata i bezustannie grającym w mojej głowie jazzie sprawiały, że z rozkoszą mógłbym zatonąć w tym świecie, chłonąc niczym gąbka kolejne wątki jego historii. Musiałem jednak pamiętać, że jestem detektywem, a od wyników mojej pracy mogło zależeć życie niewinnej kotki. Nie mogłem więc tylko słuchać. Czasami należało pociągnąć rozmówców za język w trakcie standardowych przesłuchań. Nie było to łatwym zadaniem. Wielu z moich rozmówców to w końcu znani gangsterzy, więc musiałem wykazać się sprytem, ważąc słowa i dobierając kolejne pytania tak, by odnieść się do ich cech charakteru, jednocześnie nie zrażając do siebie rozmówcy.
Pomagał mi w tym mój wewnętrzny monolog, który podpowiadał mi co kilkwa pytań, w jakim kierunku powinienem skierować rozmowę. Odnieść się do uczciwości przesłuchiwanego? A może spróbować przycisnąć go, bo ten sprawia wrażenie strachliwego. Było to jednak o tyle trudne, że niekiedy patrząc na zapisane w zeszycie możliwe pytania, żadne nie zdawało mi się być tym właściwym, co często kończyło się irytacją rozmówcy. Ciągle pamiętałem też, że popełnię zbyt wiele błędów, a przesłuchanie zakończy się niepowodzeniem. Na szczęście, jako doświadczony detektyw, udało mi się do tego nie doprowadzić. Wyjawię, że po każdym przesłuchiwaniu wystawiałem też sobie ocenę w zależności od tego, jak mi poszło. Może to i śmieszne, ale motywowało mnie to do przyłożenia się do każdego przesłuchania.
Od czasu do czasu robiłem też sobie przerwy od śledztwa, odwiedzając miejsca, do których udać wcale się nie musiałem. Obskurna fast-foodowa knajpa czy lokalny kiosk z gazetami może nie przybliżały mnie do odkrycia tożsamości osoby zagrażające pannie Catzenko, ale czasami trzeba zrobić sobie przerwę. Przemyśleć wszystko na spokojnie, oczyścić umysł i zastanowić się nad znaczeniem poszlak. Nie żeby miało to wielkie znaczenie. Od początku czułem się jakby moje śledztwo było liniową drogą, zmierzającą prosto do rozwiązania zagadki. Niemniej rozmowy z ludźmi często pozwalały lepiej zrozumieć motywacje bohaterów tej historii oraz otaczający mnie świat. Żałowałem jedynie, że poza tym, zbaczanie z wcześniej obranego kursu rzadko kiedy miało większy sens, przez co nie wydawało się to tak zachęcające.
Jak w każdej dobrej opowieści noir, tak i w moim śledztwie nie mogło zabraknąć strzelanin, choć zdecydowanie nie były to momenty, których wyczekiwałem. Nie dość, że ryzykowałem w ich trakcie życiem swoim i mojego partnera, to w trakcie swojej wieloletniej służby brałem już udział w zdecydowanie lepszych wymianach ognia. Toteż te, na które napatoczyłem się pracując jako członek Chicken Police nie zrobiły na mnie wrażenia. Szczerze mówiąc, były zupełnie nijakie i wolałbym ich nie doświadczyć. Każda z nich opierała się na ostrzelaniu goniącego nas samochodu, kryjąc się w środku prowadzonego przez mojego partnera radiowozu, by przeładować. Zdecydowanie więcej frajdy i potrzebnego wytchnienia od niekończących się rozmów dały sporadyczne zagadki, na które się natykałem. Ot, trzeba było znaleźć ukryty przełącznik lub odkryć właściwą kombinację do skrytki.
Przyznam, że do rozwiązania całej intrygi dotarłem już nieco zmęczony całym tym dochodzeniem. Ani trochę nie żałowałem jednak, że podjąłem się zlecenia. Sprawa, którą podsunęli mi tajemniczy panowie z The Wild Gentlemen okazała się nad wyraz ciekawa, a jej rozwiązanie przyjemnie zaskakująco. Pomimo wszędobylskiego mroku nie zabrakło też w jej trakcie miejsca na odrobinę humoru i gierek słownych, które tak bardzo kocham. Dopijam więc kubek kawy, wyglądając przez żaluzje na odbijające się od mokrych ulic Clawville neony i czekam, mając nadzieję, że nie była to moja ostatnia przygoda w tym fascynującym miejscu.